wtorek, 26 sierpnia 2014

MAC Zoom Fast Black Lash - no niekoniecznie

Sierpień upłynie tu raczej MACowo - mam tonę zaległych produktów, które chciałabym Wam pokazać. Dzisiaj post znakomicie ilustrujący starą jak świat zasadę, że każdy produkt powinien być bardzo starannie dobrany do odbiorcy i czasami to, co obiecuje producent trzeba przepuścić przez szereg filtrów. Ewentualnie ujmując rzecz inaczej - nie wszystko złoto, co z logiem MAC. Odczucia są oczywiście subiektywne i być może ten tusz jest w stanie kogoś zachwycić i rzucić na kolana - moje rzęsy najwidoczniej nie mieszczą się w grupie docelowej.


Generalnie w kwestii maskar nie jestem szczególnie wybredna. Tusz ma zapewniać ekstremalną objętość, mocno pogrubiać, zagęszczać, wydłużać i absolutnie nie sklejać.  Obojętna jest mi szczoteczka - chociaż ona oczywiście ma spory wpływ na efekt, jaki danym tuszem można uzyskać, opakowanie, etc. Wydawałoby się, że tylko tyle i aż tyle. Zadanie jest o tyle mało skomplikowane, że moje własne rzęsy nie należą do lichych - są przyzwoicie długie, w miarę gęste, przeciętnie grube i podkręcone we własnym zakresie, więc tusz - poza intensyfikacją tego efektu- nie ma zbyt wiele do roboty.


MACowy Opulash i In Extreme Dimension polecam każdemu, kto podobnie jak ja, uwielbia mocno podkreślone, pogrubione, dramatycznie wytuszowane rzęsy .Generalnie tusze MACa są jednymi z moich ulubionych. Dlatego bez obaw sięgnęłam po Zoom Lasha w wersji Fast Black. Nie oczekiwałam nawet mocno dramatycznego efektu, ale ładnie podkreślonych, mocno czarnych i precyzyjnie rozdzielonych rzęs - zgodnie zresztą z tym, co obiecuje na stronie marka.
Producent - Głęboki, wyrazisty efekt, jak przy Zoom Lash, z dodatkiem czarnego jak sadza pigmentu. Nadaje rzęsom niespotykanie czarnej barwy. Kremowa, aksamitna formuła zapewnia gęstość i odżywia. Rzęsy pozostają miękkie, lekkie i elastyczne. Doskonale ukształtowana szczoteczka omiata i oddziela każdą rzęsę, dopieszczając je na całej długości.




I jeszcze słowo na temat samego Zoom Lash, ponieważ w opisie jest wyraźne odniesienie. 
Niesamowicie wyrazista. Utrzymuje się cały dzień. Kremowa, aksamitna formuła buduje gęstość i odżywia. Daje poczucie lekkości i elastyczności. Pieczołowicie wykonana szczoteczka z trzystronnymi włóknami pokryje, podkręci i oddzieli każdą rzęsę. Aplikacja od nasady aż po same końce za jednym pociągnięciem. Nie rozmazuje się. 


Teraz realia. Pierwsze, co rzuca się w oczy po otwarciu to konsystencja tuszu - nie kremowa, nie aksamitna, nie jedwabista - bardzo mokra. Już samo to zwiastuje kłopoty - bardzo mokre tusze mają to /zawsze!/ do siebie, że dłuższe rzęsy po prostu sklejają. To jest reguła, zasada, tego się nie przeskoczy. Nijak ma się to więc do zapewnień producenta o kremowości tuszu, a co za tym idzie o idealnym rozdzieleniu. Kilka pierwszych aplikacji to zatem gehenna wyczesywania, poprawiania, przeczesywania. Po cichutku liczę jednak na to, że Zoom Lash podeschnie i będzie ok. Niestety - nadal, już ca. 2 miesiące po otwarciu konsystencja tuszu jest tak samo mokra.
Efekt stosowania Zoom Fast Black Lash na moich dosyć długich rzęsach są opłakane. Jeżeli porządnie ich nie wyczeszę, mam mniej więcej trzy rzęsy. Fakt - po rozczesaniu są wspaniale wydłużone, czerń jest bardzo głęboka i nasycona, tusz nie osypuje się i nie odbija nawet po bardzo długim dniu. Nic się nie rozmazuje, nie brudzi. Tylko co z tego, skoro aplikacja tej maskary to dla mnie istna droga przez mękę i zabawa, za którą nie przepadam. 
Na plus zaliczę mu również trwałość, ponieważ tak jak wspomniałam Zoom Lash otwarty jest już ponad 2 miesiące i nie widać na nim śladów kontaktu z powietrzem. Śmiga nadal tak jak na początku i podejrzewam, że pośmiga jeszcze dobrych kilka miesięcy.
Jednego czego nie zauważyłam, to zagęszczanie. Zdecydowanie nie jest to tego typu maskara. 
Szczoteczka jest precyzyjna, zwężana ku końcowi - bez problemu dociera do wewnętrznych kącików czy dolnych rzęs.


Podsumowując - to nie jest zły tusz i nie jest to bubel. Nie sprawdza się po prostu, jak w zasadzie większość maskar o podobnej konsystencji, na długich rzęsach. Zresztą - sama jego szczotka skonstruowana jest tak, by dotrzeć do króciutkich rzęs i pięknie je wydłużyć. Gdyby zmienić odrobinę opis tego tuszu i skierować go do osób, które mają krótkie, gęste rzęsy /a jest ich sporo/ nie byłoby nieporozumień i negatywnych recenzji. Trudno bowiem oczekiwać od osób niezwiązanych z makijażem, że na podstawie samego wyglądu szczotki i konsystencji tuszu będą w stanie zweryfikować obietnice producenta.

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

MAC Maleficent - Sculpting Powder Sculpt & Concrete E/S



Tak jak wspominałam Wam wczoraj, na wejście chciałabym przybliżyć Wam dwa produkty z LE Maleficent.






 Obydwa - zarówno cień, jak i puder konturowania są częścią stałej oferty marki. Początkowo w moich planach zakupowych figurował puder i cały quad cieni, ale rozum wygrał i stanęło jedynie na wkładzie w odcieniu, który najbardziej był mi potrzebny. Czwórka w całości składa się z odcieni dostępnych w MACu na co dzień - jedyna różnica to limitowane opakowanie. Jeżeli jesteście ciekawe jak te cienie prezentują się razem - odsyłam do Marti, ja całości nie potrzebowałam.



 Carbon posiadam już w kilku egzemplarzach i praktycznie z niego nie korzystam, ponieważ z całym szacunkiem, ale nie jest on najmocniejszą pozycją w portfolio marki, Goldmine mam w kilku zamiennikach, podobnie zresztą jak Ground Brown. Jedyne, czego stale i bez przerwy poszukuję to idealny chłodny brąz z domieszką szarości. Dopiero launch tej paletki zwrócił moje oczy właśnie w stronę Concrete. Poniższa recenzja dotyczy odcienia dostępnego w stałej ofercie, nie w limitowanej paletce - zaznaczam to, ponieważ zdarza się, że jakościowo te produkty odbiegają od siebie.





Odcień, który na stronie producenta określony jest jako przytłumiony, ciemnoszary brąz o wykończeniu satynowym, ma w praktyce dosyć ciekawą i dosyć nietuzinkową konsystencję. Jest bardzo przyjemnie kremowy i naprawdę mocno napigmentowany co powoduje, że praca z nim to czysta przyjemność. Concrete rewelacyjnie się blenduje, nie robi prześwitów ani plam. Niewielkim zaskoczeniem przy tej jego kremowości jest fakt, że pyli podczas nabierania na pędzel. Najlepiej pracuje mi się z nim MACową 239 - czyli małym płaskim pędzelkiem, który idealnie wciska Concrete w powiekę. Trwałość cienia jest bez zarzutu - na PP wytrzymuje bez szwanku cały długi dzień.
 

Kolejnym produktem dostępnym w tej LE był puder do konturowania Sculpt. Na co dzień, jako część linii PRO dostępny na stronie MACa w postaci wkładu do palety i określany przez markę jako delikatny, matowy ciemnoszary. I bajeczny - dosłownie. Odcień, który idealnie wprost zachowuje się na skórze.




Praca z nim to czysta przyjemność - żadnych plam, prześwitów. Konsystencja przyjemna, lekko kremowa, idealnie gładka, jedwabista. To, co najistotniejsze w przypadku tego produktu, czyli możliwość roztarcia jest bez zarzutu. Obojętnie, czy aplikuję go na BB czy podkład - sprawdza się idealnie. Współpracuje z każdym pudrem, na który go nakładałam i z każdym pędzlem, którym to robiłam, bez względu na to, czy włosie było naturalne, syntetyczne, czy duo.





Sculpt jest bardzo wydajny i ma piękny, chłodny odcień, bez jakichkolwiek czerwonych podtonów. W moim odczuciu to taka delikatna latte. Naprawdę, mimo posiadania dosyć dużej ilości produktów do konturowania nabrałam ochoty na pozostałe odcienie z gamy Sculpting Powders.






*w tle zdjęcia Krakowa autorstwa Pawła Krzana

niedziela, 24 sierpnia 2014

Dobre powroty /i odrobinę nowości/

Nie było mnie tu wieki. Z jednej strony spowodowane było to natłokiem zajęć, z drugiej swoistym zmęczeniem materiału. Ciekawa jestem, czy ktokolwiek w ogóle jeszcze tu zagląda. Nie potrafię powiedzieć na ile wracam, ale zapału mam sporo - co z tego wyniknie - czas pokaże.
Na początek pokażę Wam kilka nowości i produktów, do których regularnie wracam. Swatche i recenzje będą pojawiały się sukcesywnie. Jeżeli cokolwiek z przedstawionych poniżej zainteresowało Was szczególnie - dajcie znać w komentarzach - pójdzie na pierwszy ogień.






Zacznijmy od powrotów.




Zdecydowanie zawsze obecny na mojej pielęgnacyjnej półce jest Lotion złuszczający 4 od Clinique. Nie jestem w stanie zliczyć butli, które opróżniłam. Próbowałam zamieniać go na inny, próbowałam schodzić z jego mocy, ale zawsze okazywało się, że to nie to i to nie tak. Stosuję go nieprzerwanie od 2008 roku i nie znajdę godnego zastępcy.
Kolejny produkt, do którego wracam od momentu, kiedy tylko pierwszy raz poznałam jego działanie jest Makeup Remover od Estee Lauder. To jest lotion, który rozpuści wszystko. Nie znalazłam jeszcze bardziej perfekcyjnego demakijażu. Z reguły jestem pomalowana dość mocno, na powiekach mam kilka warstw kolorowych produktów o przedłużonej trwałości i jedynie ten lotion usuwa to wszystko bez jakichkolwiek podrażnień i bez jakiegokolwiek tarcia, czy wysiłku z mojej strony. To bardzo istotne w przypadku mojej suchej i skłonnej do podrażnień skóry wokół oczu. Rano budzę się bez pandy i nawet szczoteczka od odżywki do rzęs po demakijażu tym produktem jest absolutnie czysta. Polecam - produkt bez ale i zastrzeżeń - w dodatku piekielnie wydajny.
Krem pod oczy z linii Revitalizing Supreme również od Estee Lauder. Bardzo lubię ten krem. Ładnie nawilża, koi, działa przeciwzmarszczowo, a te zaistniałe już linie z biegiem czasu wygładza. Uwielbiam to uczucie ulgi i ukojenia po wieczornej aplikacji. 

Nowości. Wszystkie doczekają się oczywiście szerszej recenzji.





Jak widać króluje MAC. To już chyba należałoby leczyć.
W tej grupie znalazły się również dwa powroty. Pro Longwear Concealer oraz Pro Longwear Paint Pot Let's Skate. Pierwszy po kilku tygodniach stosowania spotkał się z podłogą i spotkania tego niestety nie przeżył. Świetny, dobrze kryjący korektor, który doskonale radzi sobie zarówno pod oczami, jak i na drobnych niedoskonałościach. Z racji stosunku jakości, pojemności i wydajności do ceny mój zdecydowany faworyt. PP Let's Skate to również mój bazowy ulubieniec - ma co prawda drobiny i to z pewności nie takie, które można określić mianem subtelnych, ale rewelacyjnie sprawdza się w roli bazy pod wszelkie makijaże. Jego konsystencja i to, jak rozciera się na nim cienie czynią go niezastąpionym zarówno w moim kufrze, jak i prywatnie.

Z nowości postanowiłam w końcu skusić się na podkład z linii Pro Longwear. To, co mogę powiedzieć na jego temat na ten moment, to to, że zdecydowanie nie należy on do łatwych podkładów. Dużo z nim eksperymentuję, próbuję w różnych konfiguracjach. Zdecydowanie jest to fluid wymagający - przynajmniej na mojej normalnej cerze - bogatej pielęgnacji. Mimo to i tak potrafi kaprysić i powłazić tam, gdzie nie trzeba. Jeszcze trochę prób przed nami zanim przedstawię Wam wnikliwszą recenzję.
Paleta kamuflaży MAC to u mnie zupełna nowość - więcej na jej temat za jakiś czas.
Puder Prep+Prime to kolejna nowość - skuszona rewelacyjnym działaniem pudru lawendowego CC, skusiłam się na podstawową wersję. Jak na razie testowałam go na sobie i podczas sesji i nie robi krzywdy, ale na recenzję przyjdzie jeszcze czas.
Z letniej LE Maleficent kusiła mnie bardzo paleta cieni i poder do konturowania Sculpt. Po racjonalizacji zakupów stanęło jednak jedynie na pudrze i wkładzie Concrete dostępnym w stałej ofercie. Paleta poza tym jednym cieniem byłaby powieleniem dotychczasowych odcieni, a takiego idealnego brązu poszukiwałam od dawna. Postaram się jeszcze w tym tygodniu wrzucić swatche i recenzję obydwu.
Z cieni do stanu posiadania dołączył jeszcze słynny Club. Mam co prawda pigment Inglota o zbliżonym odcieniu, ale rano, kiedy do ogarnięcia mam swoje wyjście do pracy, Małą i przedszkole oraz psa, często brakuje mi czasu i zapału na zabawę pigmentami, a efekt, kóry zapewnia Club po prostu uwielbiam. Wystarczy rozblendować go wspomnianym brązem Conrete i makijaż gotowy. Cudowny cień o świetnyc właściwościach.

BB z MACa to mój zdecydowany faworyt z tego segmentu. Przyzwoite krycie, ładny efekt i co najważniejsze odcień Extra Light to wszystko, a nawet więcej. Zdeklasował nawet mojego ulubionego do tej pory Clinique'a, a wydawało się, że nie znajdę nic, co odpowiadałoby mi bardziej.
Pędzel 239 - naprawdę nie wiem jak prywatnie i zawodowo funkcjonowałam do tej pory bez tego pędzla. Zakup totalnie spontaniczny okazał się strzałem w dziesiątkę. Fenomenalne narzędzie.





W międzyczasie w moje ręce wpadły jeszcze 3 pigmenty z KOBO. Nie pamiętam, czy udało mi się zakupić je podczas jakiejś akcji promocyjnej, czy w regularnej cenie, ale na ten moment mogę powiedzieć, że jednak rozczarowują. Faktycznie da się może rozświetlić nimi minimalnie kącik wewnętrzny i ciut rozjaśnić makijaż, ale nie o taki efekt mi chodziło i nie taki chciałam nimi uzyskać. Nie sprawiają, że makijaż staje się z ich pomocą opalizujący, łatwo efekt, który zapewniają 'zgubić', zbierają się w załamaniu powieki - jednym słowem 'gadżet', bez którego spokojnie można się obyć.

Na dzisiaj to tyle. Postaram się ze wszystkich sił wrócić tu na dobre i na bieżąco recenzować to, co pojawia się 'na regale', ale z doświadczenia wiem już, że starania i chęci swoje, a rzeczywistość i tak to weryfikuje. Do następnego zatem ;*

You might also like:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...