wtorek, 30 września 2014

Trudna miłość - MAC Pro Longwear SPF 10 Foundation

Korekta cery - czy to w formie lekkiego BB/CC, czy w pełni kryjącego mankamenty cery podkładu to w zasadzie niezbędny element w kosmetyczce każdej kobiety. Przez dłuższy czas opierałam się manii testowania i kolekcjonowania produktów o różnych właściwościach - miałam swoich faworytów i tego się trzymałam, ale na ten moment mogę śmiało stwierdzić, że dopadło i mnie. Przerabiam mnóstwo fluidów przeróżnych marek. Praktycznie każda nowość przeznaczona do mojej cery  ląduje w postaci próbki na moim biurku - część z nich po jednym użyciu trafia do kosza, część testów kończy się zakupem. Pro Longwear'a z MACa testowałam kilkakrotnie. Żadna z tych prób nie zakończyłam się wielkim ochem i stwierdzeniem, że oto znalazłam podkład życia. Decyzja o jego zakupie była więc odrobinę podszyta perwersją. Ja chyba po prostu lubię trudne kosmetyki - lubię się z nimi bawić, testować je pod różnym kątem, sprawdzać w przedziwnych konfiguracjach - takie zboczenie zawodowe.


Kilka słów od producenta - Trwały podkład, który utrzymuje się do 15 godzin w każdych warunkach. Lekki i kremowy, równomiernie się rozprowadza zapewniając krycie od lekkiego do średniego. Nawet, gdy jest gorąco i wilgotno, kontroluje wydzielanie się sebum i utrzymuje świeży, naturalny wygląd cery. Posiada filtr SPF 10.



Opakowanie - proste, czyste, MACowe.  Przezroczysta buteleczka zaopatrzona jest w działającą bez zarzutu pompkę, która pozwala dowolnie dozować ilość produktu. Nie zacina się, nie zatyka. Szkło pozwala bez problemu kontrolować pozostałą jeszcze zawartość. Pojemność to standardowe w przypadku fluidów 30ml. 



Produkt - sam podkład ma przyjemną konsystencję. Nie jest to może krem, ale daleko mu do wody, czy tępej tekstury kredy, która bywa przekleństwem długotrwałych produktów. Pro Longwear jest wydajny - niewielka ilość wystarcza na pokrycie całej twarzy. Krycie podkładu można bez przeszkód stopniować. Podkład wygląda na skórze w miarę naturalnie. Dobrze dobrany - z bardzo szerokiej gamy - odcień sprawia, że makijażu praktycznie zupełnie nie widać, jest ładnie stopiony ze skórą. Wykończenie Pro Longwear'a jest półmatowe. Po przyprószeniu pudrem sypkim, bądź w kamieniu świetnie rozciera się na nim róż i konturowanie - żadnych plam, czy zacieków. Podkład może minimalnie podkreślać nierówności skóry, ale rozszerzone pory są rewelacyjnie zakamuflowane. 
Wymaga sprawnej i szybkiej aplikacji, ponieważ po pewnym czasie zastyga na skórze. Dobrze jest go po wstępnym rozłożeniu pędzlem doklepać jeszcze opuszkami palców - nie ma mowy o smugach. Wiadomym jest, że po kilku godzinach wymaga zmatownienia, ale nie istnieje podkład, którego przyprószać pudrem kilka razy dziennie nie trzeba - chyba, że ktoś ma cerę suchą jak wiór, wtedy jestem skłonna w to uwierzyć. Ogromną zaletą Pro Longwear'a jest to, że w ogóle się nie utlenia. Odcień pozostaje niezmienny do samego demakijażu.
Żółtawe tony NC15 idealnie tuszują zaczerwienienia. 



Gdzie więc haczyk? Otóż są dni, kiedy moja normalna skóra wygląda w Pro Longwearze jak milion dolarów, są również jednak poranki, kiedy mam ochotę natychmiast zmyć go z twarzy i zapomnieć, że istniał. Bywają też takie, kiedy wychodząc rano z domu wyglądam okey, a po kilku godzinach nieustannie poprawiam zwarzone placki i nierównomiernie ścierający się podkład. 
Kombinuję z nim już od ca. 3 miesięcy i moje wnioski - a w zasadzie jeden zasadniczy - są następujące. 


 Pro Lonwear absolutnie wymaga pod sobą perfekcyjnej, bogatej pielęgnacji. W grę wchodzą jedynie konsystencje kremowe /np. Clinique Superdefense, czy DayWear EL/ - nie ma mowy, by położyć pod niego jakiekolwiek żelowe produkty typu Mineralize Charged Water Moisture Gel MACa, czy Moisture Surge Clinique'a. Z żelami podkład nie współpracuje wcale i potrafi ściąć się jeszcze podczas aplikacji - później jest już tylko gorzej.
Pro Lonwear nie wybacza również zaniedbań w kwestii regularnego peelingu. Tylko na systematycznie złuszczanej skórze ten podkład ma szanse pokazać na co go stać. W przeciwnym razie warzy się i zbiera, bezlitośnie podkreślając wszelkie farfocle i nierówności. Na gładkiej cerze wygląda za to bajecznie. 
Gorzej wygląda również na bardzo zmęczonej skórze, ale to już zaczynam traktować jako swoistą regułę - po prostu na takiej cerze najlepiej sprawdzają się kremowe, bogate, komfortowe produkty. 
Oprócz sytuacji, które opisałam powyżej, miałam z nim jeszcze może dwie, góra trzy wpadki, kiedy mimo, że zrobiłam wszystko, Pro Longwear wyglądał po prostu koszmarnie. Dotąd nie udało mi się ustalić, czym było to spowodowane. 



 Poza wymienionymi powyżej przypadkami podkład nosi się bardzo dobrze - ściera się równomiernie, jest bardzo trwały, wymaga jedynie sporadycznie zmatowienia. Wygląda świeżo i ładnie przez cały dzień. 



Nie odnotowałam pogorszenia się wyglądu tego podkładu związanego z temperaturą, większą wilgotnością - to wszystko Pro Longwear znosi bez uszczerbku.


Podsumowując - trudno jest mi jednoznacznie określić swój stosunek do tego fluidu - czasami go kocham, czasami nienawidzę. Kusił mnie od dawna i nie żałuję zakupu, ale z całą pewnością jest to podkład dla cierpliwych i lubiących  eksperymenty. Odradziłabym go każdemu, kto lubi mieć w kosmetyczce fluid, który po prostu nakłada się na twarz i wychodzi z domu. Oczywiście, zaznaczam, że recenzuję go na podstawie testów przeprowadzonych na normalnej skórze, skłonnej jedynie do sezonowych - zimowo-wiosennych przesuszeń i kilku comiesięcznych niespodzianek. Od momentu, kiedy przeprosiłam się z Advanced Night Repair od Estee Lauder nie mam ze swoją cerą praktycznie żadnych /odpukać ;)/ problemów. Z całą pewnością nie jest to podkład dla posiadaczek cer suchych, odradzałabym go również cerom mocno trądzikowym, bo nie będzie na nich wyglądał ładnie. To, co w moim odczuciu jeszcze istotne, to fakt, że mimo regularnego trzymiesięcznego stosowania Pro Lonwear'a nie zaobserwowałam pogorszenia się stanu mojej skóry - żadnego zapchania, przesuszenia, czy innych nadprogramowych niespodzianek - zaznaczam jednak, że bardzo dbam o dokładny demakijaż.

poniedziałek, 15 września 2014

Jesiennie - MAC A Novel Romance e/s quad

Kolekcje jesienne rokrocznie przyprawiają mnie o szybsze bicie serca. Nie ma w makijażu prawdopodobnie nic innego, co w równym stopniu trafiałoby w mój gust i estetykę. Ciężkie, przydymione, nasycone odcienie; zgaszone barwy, moc fioletów, szarości, zieleni na powiekach i pełne sensualnej wyrazistości usta to dla mnie właśnie synonim jesieni. Lubię tę porę roku, jak żadną inną. Zwłaszcza, gdy jest ciepła, złocista i wypełnia powietrze gęstym, słodkim zapachem spadów i w magiczny sposób ociepla kolor powietrza.


W tym roku jednak marki selektywne nie powaliły na kolana.  Dior owszem piękny i doskonale skomponowany, ale podobnie jak YSL dramatycznie słabo napigmentowany. Chanel i Bobbi Brown niestety powtarzalne i zgrane do bólu, Shiseido nie wiedzieć czemu w wiosennych pastelach i tylko Estee Lauder zostawia daleko w tyle zarówno konkurencję, jak i siebie samą oferując nową kolekcję palet, którą nieprzerwanie się zachwycam. Jakość tych cieni, ich nasycenie i kompozycja piątek to nowa jakość w segmencie selektywnym. Wielkie brawa i ukłony, bo tak wspaniałych cieni na próżno szukać na perfumeryjnych półkach.  I podobnie jak EL, tak i wrześniowy MAC kolejny raz nie zawiódł nadziei.
Już sama zapowiedź Novel Romance zapaliła światełko 'muszę to mieć'. Jak wiecie z poprzednich postów, zaczęłam mocno racjonalizować zakupy. Mój kufer pęka w szwach, zasobów nie zdołam zużyć w żadnym z kolejnych żyć, dlatego fiolety, mimo, że ukochane rozum nakazał ominąć. Tego typu odcieni mam już naprawdę dziesiątki i każdy kolejny byłby totalną fanaberią. Inaczej w przypadku tytułowego quadu z tej LE.



 
Idealnie zestawione ze sobą cztery odcienie tworzą spójną kompozycję pozwalającą na stworzenie każdego makijażu. Poczynając od jasnego My Fantasy, który jest jasną, złotawą oliwką, przez Fall In Lust - szaro-srebrzysty fiołek, po Rising Passions - oliwkową szarość ze złotymi drobinami i idealnie ciemnym brązem Dance in the Dark.







Ten quad to powrót MACa w wielkim stylu - powrót do świetnych jakościowo palet w kolekcji limitowanej. Na próżno szukać tu kredowych, słoba nasyconych, trudnych we współpracy odcieni. Każdy cień jest w jednakowym stopniu napigmentowany, ma bajeczną konsystencję, łatwo uzyskać nim pożądane nasycenie. Żaden nie stawia oporu, na żaden z nich nie trzeba szukać sposobu, łączą się znakomicie zarówno ze sobą nawzajem, jak i z innymi cieniami.



Warto nadmienić również, że gotowe quady to naprawdę ekonomiczne rozwiązanie - koszt palety to 165pln, podczas gdy sam pojedynczy cień we wkładzie kosztuje 52pln, a doliczyć trzeba również cenę samej paletki /28pln/.


Podsumowując- doskonała paleta i mój niekwestionowany ulubieniec września. Zdaję sobie sprawę z tego, że kosmetycznym srokom może w MACu - marce typowo makijażowej, brakować oprawy, którą zapewniają swoim produktom marki selektywne - opakowanie jest proste, czyste, minimalistyczne-nic się nie błyszczy, nie świeci, nie ma welurowych futerałów, ani lusterek. Mnie jednak zachwyca jakość tych cieni i łatwość pracy z nimi, bo pomijając wszystko inne, ta strona zawsze pozostaje dla mnie najistotniejsza.

wtorek, 26 sierpnia 2014

MAC Zoom Fast Black Lash - no niekoniecznie

Sierpień upłynie tu raczej MACowo - mam tonę zaległych produktów, które chciałabym Wam pokazać. Dzisiaj post znakomicie ilustrujący starą jak świat zasadę, że każdy produkt powinien być bardzo starannie dobrany do odbiorcy i czasami to, co obiecuje producent trzeba przepuścić przez szereg filtrów. Ewentualnie ujmując rzecz inaczej - nie wszystko złoto, co z logiem MAC. Odczucia są oczywiście subiektywne i być może ten tusz jest w stanie kogoś zachwycić i rzucić na kolana - moje rzęsy najwidoczniej nie mieszczą się w grupie docelowej.


Generalnie w kwestii maskar nie jestem szczególnie wybredna. Tusz ma zapewniać ekstremalną objętość, mocno pogrubiać, zagęszczać, wydłużać i absolutnie nie sklejać.  Obojętna jest mi szczoteczka - chociaż ona oczywiście ma spory wpływ na efekt, jaki danym tuszem można uzyskać, opakowanie, etc. Wydawałoby się, że tylko tyle i aż tyle. Zadanie jest o tyle mało skomplikowane, że moje własne rzęsy nie należą do lichych - są przyzwoicie długie, w miarę gęste, przeciętnie grube i podkręcone we własnym zakresie, więc tusz - poza intensyfikacją tego efektu- nie ma zbyt wiele do roboty.


MACowy Opulash i In Extreme Dimension polecam każdemu, kto podobnie jak ja, uwielbia mocno podkreślone, pogrubione, dramatycznie wytuszowane rzęsy .Generalnie tusze MACa są jednymi z moich ulubionych. Dlatego bez obaw sięgnęłam po Zoom Lasha w wersji Fast Black. Nie oczekiwałam nawet mocno dramatycznego efektu, ale ładnie podkreślonych, mocno czarnych i precyzyjnie rozdzielonych rzęs - zgodnie zresztą z tym, co obiecuje na stronie marka.
Producent - Głęboki, wyrazisty efekt, jak przy Zoom Lash, z dodatkiem czarnego jak sadza pigmentu. Nadaje rzęsom niespotykanie czarnej barwy. Kremowa, aksamitna formuła zapewnia gęstość i odżywia. Rzęsy pozostają miękkie, lekkie i elastyczne. Doskonale ukształtowana szczoteczka omiata i oddziela każdą rzęsę, dopieszczając je na całej długości.




I jeszcze słowo na temat samego Zoom Lash, ponieważ w opisie jest wyraźne odniesienie. 
Niesamowicie wyrazista. Utrzymuje się cały dzień. Kremowa, aksamitna formuła buduje gęstość i odżywia. Daje poczucie lekkości i elastyczności. Pieczołowicie wykonana szczoteczka z trzystronnymi włóknami pokryje, podkręci i oddzieli każdą rzęsę. Aplikacja od nasady aż po same końce za jednym pociągnięciem. Nie rozmazuje się. 


Teraz realia. Pierwsze, co rzuca się w oczy po otwarciu to konsystencja tuszu - nie kremowa, nie aksamitna, nie jedwabista - bardzo mokra. Już samo to zwiastuje kłopoty - bardzo mokre tusze mają to /zawsze!/ do siebie, że dłuższe rzęsy po prostu sklejają. To jest reguła, zasada, tego się nie przeskoczy. Nijak ma się to więc do zapewnień producenta o kremowości tuszu, a co za tym idzie o idealnym rozdzieleniu. Kilka pierwszych aplikacji to zatem gehenna wyczesywania, poprawiania, przeczesywania. Po cichutku liczę jednak na to, że Zoom Lash podeschnie i będzie ok. Niestety - nadal, już ca. 2 miesiące po otwarciu konsystencja tuszu jest tak samo mokra.
Efekt stosowania Zoom Fast Black Lash na moich dosyć długich rzęsach są opłakane. Jeżeli porządnie ich nie wyczeszę, mam mniej więcej trzy rzęsy. Fakt - po rozczesaniu są wspaniale wydłużone, czerń jest bardzo głęboka i nasycona, tusz nie osypuje się i nie odbija nawet po bardzo długim dniu. Nic się nie rozmazuje, nie brudzi. Tylko co z tego, skoro aplikacja tej maskary to dla mnie istna droga przez mękę i zabawa, za którą nie przepadam. 
Na plus zaliczę mu również trwałość, ponieważ tak jak wspomniałam Zoom Lash otwarty jest już ponad 2 miesiące i nie widać na nim śladów kontaktu z powietrzem. Śmiga nadal tak jak na początku i podejrzewam, że pośmiga jeszcze dobrych kilka miesięcy.
Jednego czego nie zauważyłam, to zagęszczanie. Zdecydowanie nie jest to tego typu maskara. 
Szczoteczka jest precyzyjna, zwężana ku końcowi - bez problemu dociera do wewnętrznych kącików czy dolnych rzęs.


Podsumowując - to nie jest zły tusz i nie jest to bubel. Nie sprawdza się po prostu, jak w zasadzie większość maskar o podobnej konsystencji, na długich rzęsach. Zresztą - sama jego szczotka skonstruowana jest tak, by dotrzeć do króciutkich rzęs i pięknie je wydłużyć. Gdyby zmienić odrobinę opis tego tuszu i skierować go do osób, które mają krótkie, gęste rzęsy /a jest ich sporo/ nie byłoby nieporozumień i negatywnych recenzji. Trudno bowiem oczekiwać od osób niezwiązanych z makijażem, że na podstawie samego wyglądu szczotki i konsystencji tuszu będą w stanie zweryfikować obietnice producenta.

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

MAC Maleficent - Sculpting Powder Sculpt & Concrete E/S



Tak jak wspominałam Wam wczoraj, na wejście chciałabym przybliżyć Wam dwa produkty z LE Maleficent.






 Obydwa - zarówno cień, jak i puder konturowania są częścią stałej oferty marki. Początkowo w moich planach zakupowych figurował puder i cały quad cieni, ale rozum wygrał i stanęło jedynie na wkładzie w odcieniu, który najbardziej był mi potrzebny. Czwórka w całości składa się z odcieni dostępnych w MACu na co dzień - jedyna różnica to limitowane opakowanie. Jeżeli jesteście ciekawe jak te cienie prezentują się razem - odsyłam do Marti, ja całości nie potrzebowałam.



 Carbon posiadam już w kilku egzemplarzach i praktycznie z niego nie korzystam, ponieważ z całym szacunkiem, ale nie jest on najmocniejszą pozycją w portfolio marki, Goldmine mam w kilku zamiennikach, podobnie zresztą jak Ground Brown. Jedyne, czego stale i bez przerwy poszukuję to idealny chłodny brąz z domieszką szarości. Dopiero launch tej paletki zwrócił moje oczy właśnie w stronę Concrete. Poniższa recenzja dotyczy odcienia dostępnego w stałej ofercie, nie w limitowanej paletce - zaznaczam to, ponieważ zdarza się, że jakościowo te produkty odbiegają od siebie.





Odcień, który na stronie producenta określony jest jako przytłumiony, ciemnoszary brąz o wykończeniu satynowym, ma w praktyce dosyć ciekawą i dosyć nietuzinkową konsystencję. Jest bardzo przyjemnie kremowy i naprawdę mocno napigmentowany co powoduje, że praca z nim to czysta przyjemność. Concrete rewelacyjnie się blenduje, nie robi prześwitów ani plam. Niewielkim zaskoczeniem przy tej jego kremowości jest fakt, że pyli podczas nabierania na pędzel. Najlepiej pracuje mi się z nim MACową 239 - czyli małym płaskim pędzelkiem, który idealnie wciska Concrete w powiekę. Trwałość cienia jest bez zarzutu - na PP wytrzymuje bez szwanku cały długi dzień.
 

Kolejnym produktem dostępnym w tej LE był puder do konturowania Sculpt. Na co dzień, jako część linii PRO dostępny na stronie MACa w postaci wkładu do palety i określany przez markę jako delikatny, matowy ciemnoszary. I bajeczny - dosłownie. Odcień, który idealnie wprost zachowuje się na skórze.




Praca z nim to czysta przyjemność - żadnych plam, prześwitów. Konsystencja przyjemna, lekko kremowa, idealnie gładka, jedwabista. To, co najistotniejsze w przypadku tego produktu, czyli możliwość roztarcia jest bez zarzutu. Obojętnie, czy aplikuję go na BB czy podkład - sprawdza się idealnie. Współpracuje z każdym pudrem, na który go nakładałam i z każdym pędzlem, którym to robiłam, bez względu na to, czy włosie było naturalne, syntetyczne, czy duo.





Sculpt jest bardzo wydajny i ma piękny, chłodny odcień, bez jakichkolwiek czerwonych podtonów. W moim odczuciu to taka delikatna latte. Naprawdę, mimo posiadania dosyć dużej ilości produktów do konturowania nabrałam ochoty na pozostałe odcienie z gamy Sculpting Powders.






*w tle zdjęcia Krakowa autorstwa Pawła Krzana

niedziela, 24 sierpnia 2014

Dobre powroty /i odrobinę nowości/

Nie było mnie tu wieki. Z jednej strony spowodowane było to natłokiem zajęć, z drugiej swoistym zmęczeniem materiału. Ciekawa jestem, czy ktokolwiek w ogóle jeszcze tu zagląda. Nie potrafię powiedzieć na ile wracam, ale zapału mam sporo - co z tego wyniknie - czas pokaże.
Na początek pokażę Wam kilka nowości i produktów, do których regularnie wracam. Swatche i recenzje będą pojawiały się sukcesywnie. Jeżeli cokolwiek z przedstawionych poniżej zainteresowało Was szczególnie - dajcie znać w komentarzach - pójdzie na pierwszy ogień.






Zacznijmy od powrotów.




Zdecydowanie zawsze obecny na mojej pielęgnacyjnej półce jest Lotion złuszczający 4 od Clinique. Nie jestem w stanie zliczyć butli, które opróżniłam. Próbowałam zamieniać go na inny, próbowałam schodzić z jego mocy, ale zawsze okazywało się, że to nie to i to nie tak. Stosuję go nieprzerwanie od 2008 roku i nie znajdę godnego zastępcy.
Kolejny produkt, do którego wracam od momentu, kiedy tylko pierwszy raz poznałam jego działanie jest Makeup Remover od Estee Lauder. To jest lotion, który rozpuści wszystko. Nie znalazłam jeszcze bardziej perfekcyjnego demakijażu. Z reguły jestem pomalowana dość mocno, na powiekach mam kilka warstw kolorowych produktów o przedłużonej trwałości i jedynie ten lotion usuwa to wszystko bez jakichkolwiek podrażnień i bez jakiegokolwiek tarcia, czy wysiłku z mojej strony. To bardzo istotne w przypadku mojej suchej i skłonnej do podrażnień skóry wokół oczu. Rano budzę się bez pandy i nawet szczoteczka od odżywki do rzęs po demakijażu tym produktem jest absolutnie czysta. Polecam - produkt bez ale i zastrzeżeń - w dodatku piekielnie wydajny.
Krem pod oczy z linii Revitalizing Supreme również od Estee Lauder. Bardzo lubię ten krem. Ładnie nawilża, koi, działa przeciwzmarszczowo, a te zaistniałe już linie z biegiem czasu wygładza. Uwielbiam to uczucie ulgi i ukojenia po wieczornej aplikacji. 

Nowości. Wszystkie doczekają się oczywiście szerszej recenzji.





Jak widać króluje MAC. To już chyba należałoby leczyć.
W tej grupie znalazły się również dwa powroty. Pro Longwear Concealer oraz Pro Longwear Paint Pot Let's Skate. Pierwszy po kilku tygodniach stosowania spotkał się z podłogą i spotkania tego niestety nie przeżył. Świetny, dobrze kryjący korektor, który doskonale radzi sobie zarówno pod oczami, jak i na drobnych niedoskonałościach. Z racji stosunku jakości, pojemności i wydajności do ceny mój zdecydowany faworyt. PP Let's Skate to również mój bazowy ulubieniec - ma co prawda drobiny i to z pewności nie takie, które można określić mianem subtelnych, ale rewelacyjnie sprawdza się w roli bazy pod wszelkie makijaże. Jego konsystencja i to, jak rozciera się na nim cienie czynią go niezastąpionym zarówno w moim kufrze, jak i prywatnie.

Z nowości postanowiłam w końcu skusić się na podkład z linii Pro Longwear. To, co mogę powiedzieć na jego temat na ten moment, to to, że zdecydowanie nie należy on do łatwych podkładów. Dużo z nim eksperymentuję, próbuję w różnych konfiguracjach. Zdecydowanie jest to fluid wymagający - przynajmniej na mojej normalnej cerze - bogatej pielęgnacji. Mimo to i tak potrafi kaprysić i powłazić tam, gdzie nie trzeba. Jeszcze trochę prób przed nami zanim przedstawię Wam wnikliwszą recenzję.
Paleta kamuflaży MAC to u mnie zupełna nowość - więcej na jej temat za jakiś czas.
Puder Prep+Prime to kolejna nowość - skuszona rewelacyjnym działaniem pudru lawendowego CC, skusiłam się na podstawową wersję. Jak na razie testowałam go na sobie i podczas sesji i nie robi krzywdy, ale na recenzję przyjdzie jeszcze czas.
Z letniej LE Maleficent kusiła mnie bardzo paleta cieni i poder do konturowania Sculpt. Po racjonalizacji zakupów stanęło jednak jedynie na pudrze i wkładzie Concrete dostępnym w stałej ofercie. Paleta poza tym jednym cieniem byłaby powieleniem dotychczasowych odcieni, a takiego idealnego brązu poszukiwałam od dawna. Postaram się jeszcze w tym tygodniu wrzucić swatche i recenzję obydwu.
Z cieni do stanu posiadania dołączył jeszcze słynny Club. Mam co prawda pigment Inglota o zbliżonym odcieniu, ale rano, kiedy do ogarnięcia mam swoje wyjście do pracy, Małą i przedszkole oraz psa, często brakuje mi czasu i zapału na zabawę pigmentami, a efekt, kóry zapewnia Club po prostu uwielbiam. Wystarczy rozblendować go wspomnianym brązem Conrete i makijaż gotowy. Cudowny cień o świetnyc właściwościach.

BB z MACa to mój zdecydowany faworyt z tego segmentu. Przyzwoite krycie, ładny efekt i co najważniejsze odcień Extra Light to wszystko, a nawet więcej. Zdeklasował nawet mojego ulubionego do tej pory Clinique'a, a wydawało się, że nie znajdę nic, co odpowiadałoby mi bardziej.
Pędzel 239 - naprawdę nie wiem jak prywatnie i zawodowo funkcjonowałam do tej pory bez tego pędzla. Zakup totalnie spontaniczny okazał się strzałem w dziesiątkę. Fenomenalne narzędzie.





W międzyczasie w moje ręce wpadły jeszcze 3 pigmenty z KOBO. Nie pamiętam, czy udało mi się zakupić je podczas jakiejś akcji promocyjnej, czy w regularnej cenie, ale na ten moment mogę powiedzieć, że jednak rozczarowują. Faktycznie da się może rozświetlić nimi minimalnie kącik wewnętrzny i ciut rozjaśnić makijaż, ale nie o taki efekt mi chodziło i nie taki chciałam nimi uzyskać. Nie sprawiają, że makijaż staje się z ich pomocą opalizujący, łatwo efekt, który zapewniają 'zgubić', zbierają się w załamaniu powieki - jednym słowem 'gadżet', bez którego spokojnie można się obyć.

Na dzisiaj to tyle. Postaram się ze wszystkich sił wrócić tu na dobre i na bieżąco recenzować to, co pojawia się 'na regale', ale z doświadczenia wiem już, że starania i chęci swoje, a rzeczywistość i tak to weryfikuje. Do następnego zatem ;*

środa, 14 maja 2014

Organique - Savon Noir - oczyszczanie nie z mojej bajki

Kiedy dobiłam do dna kolejnej tubki pianki do oczyszczania twarzy z Estee Lauder, zamiast pojechać do Sephory po kolejną, bądź do MACa po jakieś oczyszczanie stamtąd, postawiłam - jakżeby inaczej - na eksperymenty. Markę Organique znają chyba wszyscy, cyklicznie przetacza się przez blogosferę fala arcypozytywnych recenzji na temat jej produktów.





Wybór padł na zachwalaną w sieci pastę Savon Noir.

Produkt ten - powołując się na opis ze strony producenta - jest to naturalne mydło roślinne wytwarzane tradycyjnymi metodami w Maroku z czarnych oliwek i oleju oliwnego. Posiada delikatne właściwości eksfoliujące, natłuszczające i nawilżające. Savon Noir jest bardzo wydajne, dobrze tolerowane nawet przez wrażliwą skórę. Można go łączyć z innymi składnikami naturalnymi: glinka Ghassoul, olejkami roślinnymi i olejkami eterycznymi. Produkt stosowany raz w tygodniu zapewnia gładką, jedwabistą i miękką skórę.


Wszystkie informacje zweryfikowałam oczywiście dodatkowo na miejscu w salonie. Ponieważ moja skóra jest teraz zdecydowanie normalna w stronę - momentami - bardzo lekko przesuszającej się, uznałam razem z konsultantką, że mydło będzie jak najbardziej odpowiednie. Oczywiście zaznaczyłam, że mam zamiar traktować to jako codzienne oczyszczanie, pani zapewniła, że Savon Noir się nadaje, a ponadto mogę stosować go jako maskę złuszczająco-oczyszczająco-nawilżającą raz w tygodniu.



Savon Noir to gęsta, brunatno- zielonkawa maź o dosyć specyficznym zapachu, który jest na tyle oryginalny, że trudno porównać mi go z czymkolwiek innym. Zamknięta w słoiku ciągliwa pasta jest niekoniecznie łatwa do wydobycia gołymi, a co dopiero wilgotnymi palcami.
Oczyszczanie skóry przy pomocy tego mydła również do najłatwiejszych nie należy. Pastę bardzo trudno jest rozpuścić w dłoniach, po skórze twarzy maże się nieprawdopodobnie, a nierozpuszczone farfocle walają się dosłownie wszędzie.


Ogromnym minusem tego produktu jest to, że po prostu przeraźliwie podrażnia oczy. Nie czepiałabym się tego aż tak bardzo, gdyby nie fakt, że na opakowaniu brakuje jakiejkolwiek adnotacji, by okolice oczu omijać.
Sam efekt jest generalnie rzecz ujmując - ok, ale szału nie ma. Skóra jest oczyszczona, SN pozostawia na niej jednak dość specyficzną warstwę typową dla mydeł.
Nie zauważyłam zapychania, ani zwiększenia zanieczyszczenia skóry. Niestety nie odnotowałam również wzrostu nawilżenia, czy komfortu po umyciu twarzy. Skóra jak ściągnięta po wysuszeniu była, tak i nadal jest.

Podsumowując - Niestety Savon Noir nie rzuciło mnie na kolana. Posiadany słoik z pewnością zużyję, jeśli cierpliwość pozwoli - do oczyszczania twarzy, jeśli nie - do mycia całej Małej. Generalnie jednak jestem na nie. Uciążliwość stosowania mydła - fakt, że trudno je wydobyć, trudno rozprowadzić, a farfocle są wszędzie - nie rekompensuje efektów oczyszczania, które delikatnie mówiąc nie są powalające - znam inne, o wiele skuteczniejsze i dające mi maksimum komfortu produkty i z całą pewnością po zużyciu SN powrócę do żelu z Clinique, pianki z Estee, bądź któregoś z MACowych czyścików.

You might also like:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...