Bardzo trudno jest wrócić po tak długiej przerwie. Najpierw wakacje, pierwsze tygodnie N. w szkole, szczyt sezonu ślubnego, później sporo komplikacji w życiu prywatnym, choroba bliskiej osoby i wieczny niedoczas, wieczny bieg, pośpiech i brak chwili wytchnienia powodujący chroniczne zmęczenie. Koniec końców marzy się tylko o tym, by położyć się do łóżka. Na przyjemności pozostaje bardzo mało siły i jeszcze mniej czasu.
Ale staram się zebrać w sobie, zmobilizować i wrócić tu. Z innym podejściem, z nowym spojrzeniem. Mam nadzieję, że już niedługo. Może przyszły rok pozwoli przełamać ten impas. Statystyki pokazują, że jeszcze tu zaglądacie. Dziękuję.
em.
black smoky eyes - uroda, makijaż, pielęgnacja
makijaż, uroda, pielęgnacja
poniedziałek, 28 grudnia 2015
środa, 29 lipca 2015
National Lipstick Day 2015 - Focus na usta - Back2MAC - Brave oraz Patentpolish Lip Pencil - Spontaneous
Zupełnie przypadkowo post, który miałam dla Was na dzisiaj przygotowany zbiegł się w czasie z Dniem Szminki. Zapraszam Was zatem na prezentację dwóch świeżynek, które goszczą w mojej kosmetyczce od niedawna, ale są na tyle uniwersalne i ciekawe, że nie chciałam zbyt długo zwlekać z objawieniem ich światu.
Pierwszą nowością jest kredka MAC, którą przegapiłam w ubiegłym roku. Ogromna była moja radość, kiedy w informacjach prasowych przeczytałam, że gadżety te wchodzą na stałe do oferty marki. Początkowo moje zainteresowanie wzbudził odcień Kittenish, ale po wstępnych testach w salonie okazał się dla mnie jednak zbyt różowy. Finalnie stanęło więc na Spontaneous, który jest odcieniem delikatnej śliwki z mikroskopijnymi drobinami. Kredki mojej ulubionej marki mają bardzo subtelną pigmentację, porównywalną raczej do balsamu. Są lekko transparentne. Nie wysuszają ust. Są banalnie proste w aplikacji - idealne na szybkie poprawki nawet we wstecznym lusterku.
Gramatura sztyftu to 2,3g. Są odporne na wysokie temperatury. Mimo, że zdarzyło mi się podczas ostatniej fali upałów zostawić ją w aucie - przetrwała bez uszczerbku, czego nie można niestety powiedzieć o pozostawionych razem z nią pomadkach, które kolektywnie popłynęły. Spontaneous nie jest demonem trwałości, ale też producent niczego takiego nie obiecuje. Zjada się równomiernie, nie wylewa poza kontur ust, drobiny są lekko delikatnie wyczuwalne, ale raczej niewidoczne.
Kolejną zdobyczą jest wymieniona w ramach akcji Back2MAC pomadka Brave o satynowym wykończeniu. Odcień to typowy nudziak - bardzo uniwersalny różowy beż. Tą pomadkę chwyciłam głównie z myślą o pannach młodych, ale okazało się, że pasuje również do mojego typu urody.
Brave jest satyną na pograniczu matu. Bardzo łatwo można spotęgować ten efekt przyprószając ją odrobiną transparentnego pudru. Gładko sunie po ustach, pokrywa je równomiernie bez prześwitów. Nie warzy się i nie roluje. Jest wyjątkowo trwała, a dodatkowo zmatowiona wytrzymuje długie godziny. Jest idealnym kolorem do wszelakich kombinacji - świetnie łączy się np. z opisywaną przeze mnie niedawno mineralną Lush Life dając piękny efekt ombre.
Podsumowując - mimo, że obiecywałam sobie ostatnio, że z pomadkami i błyszczykami na ten moment koniec, bo mam ich już naprawdę za dużo, te dwa nabytki niezmiernie mnie cieszą. Są uniwersalne, trudno zarzucić cokolwiek ich jakości i idealnie sprawdzają się 'na życie', kiedy na bardziej wymyślne i finezyjne eksperymenty brakuje czasu. Brave dodatkowo na stałe zamieszka w moim kufrze, ponieważ jest odcieniem wprost stworzonym do tego, by pięknie, ale subtelnie podkreślić urodę większości panien młodych w zestawieniu z mocniejszym makijażem oczu.
Pierwszą nowością jest kredka MAC, którą przegapiłam w ubiegłym roku. Ogromna była moja radość, kiedy w informacjach prasowych przeczytałam, że gadżety te wchodzą na stałe do oferty marki. Początkowo moje zainteresowanie wzbudził odcień Kittenish, ale po wstępnych testach w salonie okazał się dla mnie jednak zbyt różowy. Finalnie stanęło więc na Spontaneous, który jest odcieniem delikatnej śliwki z mikroskopijnymi drobinami. Kredki mojej ulubionej marki mają bardzo subtelną pigmentację, porównywalną raczej do balsamu. Są lekko transparentne. Nie wysuszają ust. Są banalnie proste w aplikacji - idealne na szybkie poprawki nawet we wstecznym lusterku.
Gramatura sztyftu to 2,3g. Są odporne na wysokie temperatury. Mimo, że zdarzyło mi się podczas ostatniej fali upałów zostawić ją w aucie - przetrwała bez uszczerbku, czego nie można niestety powiedzieć o pozostawionych razem z nią pomadkach, które kolektywnie popłynęły. Spontaneous nie jest demonem trwałości, ale też producent niczego takiego nie obiecuje. Zjada się równomiernie, nie wylewa poza kontur ust, drobiny są lekko delikatnie wyczuwalne, ale raczej niewidoczne.
Kolejną zdobyczą jest wymieniona w ramach akcji Back2MAC pomadka Brave o satynowym wykończeniu. Odcień to typowy nudziak - bardzo uniwersalny różowy beż. Tą pomadkę chwyciłam głównie z myślą o pannach młodych, ale okazało się, że pasuje również do mojego typu urody.
Brave jest satyną na pograniczu matu. Bardzo łatwo można spotęgować ten efekt przyprószając ją odrobiną transparentnego pudru. Gładko sunie po ustach, pokrywa je równomiernie bez prześwitów. Nie warzy się i nie roluje. Jest wyjątkowo trwała, a dodatkowo zmatowiona wytrzymuje długie godziny. Jest idealnym kolorem do wszelakich kombinacji - świetnie łączy się np. z opisywaną przeze mnie niedawno mineralną Lush Life dając piękny efekt ombre.
od góry - Brave, poniżej Spontaneous |
od lewej Spontaneous, Brave |
Podsumowując - mimo, że obiecywałam sobie ostatnio, że z pomadkami i błyszczykami na ten moment koniec, bo mam ich już naprawdę za dużo, te dwa nabytki niezmiernie mnie cieszą. Są uniwersalne, trudno zarzucić cokolwiek ich jakości i idealnie sprawdzają się 'na życie', kiedy na bardziej wymyślne i finezyjne eksperymenty brakuje czasu. Brave dodatkowo na stałe zamieszka w moim kufrze, ponieważ jest odcieniem wprost stworzonym do tego, by pięknie, ale subtelnie podkreślić urodę większości panien młodych w zestawieniu z mocniejszym makijażem oczu.
poniedziałek, 27 lipca 2015
Babie lato
Lipiec ma się ku końcowi. Wielkimi krokami zbliża się moment mojego wakacyjnego wyjazdu. Każdego roku spędzamy z N. trzy pierwsze tygodnie sierpnia w górach. To mój ulubiony czas w roku. Ulubiona pora. Powietrze zmienia barwę i zapach. Chłonę to babie lato każdą komórką ciała. Dla mnie to zupełnie osobna pora roku. Schyłek lata. Sierpień i wrzesień. To właśnie ten klimat i kolor chcę jak najdłużej zachować w głowie, cieszyć się nim i czerpać z niego przez kolejne zimowe miesiące.
Lush Life z linii Mineralize Rich Lipstick MACa wydaje się być idealnym odcieniem na te nadchodzące tygodnie. Ja polubiłam go niedawno - od tego momentu stale gości na moich ustach. To głęboki odcień na pograniczu śliwki i wina. Świetnie współgra z nasyconą kolorystyką jesieni. Lubię go bez konturówki, podoba mi się wtarty i niezobowiązujący. Nie jest demonem trwałości, jak prawie każda pomadka, która jednocześnie pielęgnuje usta, ale schodzi dosyć równomiernie i co istotne nie wysusza. Przyjrzyjcie się Lush Life bliżej jeśli nadarz się okazja.
zdjęcie pochodzi z Temptalii - mój egzemplarz Lush Life niestety nie nadaje się już do pokazywania |
niedziela, 26 lipca 2015
AA Profesjonalny Zabieg - Mikrodermabrazja wygładzająca - poważny zgrzyt
Tak jak obiecałam - wracam do Was dzisiaj z recenzją zabiegu od polskiej marki dedykowanej skórom wrażliwym, skłonnym do alergii i problematycznym. Po tę saszetkę sięgnęłam podczas ostatniej wizyty w Rossmannie, wpadła mi w oko, kiedy kupowałam płatki pod oczy. Mimo, że moja skóra nie jest wyraźnie tłusta - latem lubię raz w tygodniu zafundować jej mocno oczyszczającą maskę, która unormuje wydzielanie sebum, ograniczy błyszczenie i ładnie wygładzi. Z reguły sięgam po sprawdzone formuły, ale tym razem poczułam się wyraźnie skuszona obietnicami producenta.
Zabieg, który AA /podobno/ wzorowało na tych gabinetowych składa się z trzech części. Jest głęboki peeling, aktywna maska i krem zakańczający. Niestety na opakowaniu brakuje informacji jakie konkretnie funkcje pełnią poszczególne kroki. Dołączona jest natomiast ulotka szczegółowo opisująca sposób wykonania.
Pierwszy zgrzyt pojawia się już podczas wykonywania peelingu. Krem ma konsystencje kompletnie nie licującą z potrzebami skóry przetłuszczającej się. Przyznam szczerze, że w momencie aplikacji kontrolnie sięgnęłam po opakowanie, sprawdzając raz jeszcze, czy przypadkiem w ferworze walki nie chwyciłam z półki czegoś zupełnie innego, przeznaczonego do skór wrażliwych, czy suchych. Peeling jest wręcz tłustawy, a drobiny, które zawiera bardzo delikatne i niemalże niewyczuwalne. Z całą pewnością nie jest to kosmetyk, który określiłabym mianem 'głęboki'. Dalej jest już tylko coraz mniej przyjemnie. Produkt ślizga się po skórze, a po zmyciu pozostawia na niej wyczuwalną, tłustawą warstwę, która być może świetnie sprawdziłaby się zimą na podrażnionej cerze, ale ta przetłuszczająca się raczej szczęśliwa nie jest. Niestety, efekty zastosowania peelingu są równie mizerne. Daleko jest do wygładzenia i przyjemnego uczucia świeżości. Wspomnieć wypada również o substancjach zapachowych, które raz, że w tego typu zabiegu, inspirowanym przecież tymi gabinetowymi, są kompletnie zbędne, a dwa - ryzyko podrażnień jest niestety znacznie większe.
Kolejny etap to aktywna maska. W składzie figuruje co prawda glinka, ale to niestety zbyt mało, by produkt ten mógł mienić się częścią zabiegu przeznaczonego dla skór tłustych. Ponownie problematyczna jest konsystencja tego etapu. Maska, podobnie zresztą jak peeling, jest tłustawa i niekomfortowa. Wyraźnie czuć ją na skórze i to nie w sposób, który byłby idealny dla cer, dla których jest przeznaczona. Zmywa się łatwo, nie zastyga jak inne maski z glinką, które miałam przyjemność testować. Kolejny raz w grę wchodzą również - zbędne w moim odczuciu - substancje zapachowe.
Trzecim i ostatnim etapem jest krem zakańczający cały zabieg. Wytrzymałam z nim na twarzy mniej więcej 10 minut. Później byłam zmuszona zmyć go ze skóry. Pierwszy problem to konsystencja - ciężka, wyczuwalna, tępawa. Krem pozostawia na twarzy wyraźną, nieprzyjemną warstwę, która irytuje mnie nawet zimą, a co dopiero w trakcie upałów, kiedy szukam czegoś lekkiego. Tak też wyobrażam sobie krem przeznaczony do skór przetłuszczających się - niech koi, niech zamyka pory, niech reguluje wydzielanie sebum, ale niech nie będzie armatą, która obciąży i spowoduje natychmiastową potrzebę usunięcia go ze skóry.
Podsumowując - biorąc pod uwagę wszystko powyższe plus fakt, że zabieg nie robi kompletnie nic - jego działanie jest słabsze niż to, które zapewnia pierwszy lepszy peeling - nie wygładza, nie odświeża, nie zmniejsza błyszczenia, a już na pewno nie odświeża skóry - uważam go za produkt zupełnie zbędny. Przynajmniej dla posiadaczek cer, które są /teoretycznie/ grupą docelową tego zabiegu. Od produktów przeznaczonych dla takich skór oczekuję lekkości, uczucia oczyszczenia i świeżości. Mikrodermabrazja od AA jest czymś zgoła przeciwnym. Tuż po zakończeniu tego zabiegu miałam ochotę na zafundowanie swojej twarzy naprawdę porządnego peelingu i maski, która faktycznie zadziała tak, jak obiecuje to producent opisywanych saszetek.
Zabieg, który AA /podobno/ wzorowało na tych gabinetowych składa się z trzech części. Jest głęboki peeling, aktywna maska i krem zakańczający. Niestety na opakowaniu brakuje informacji jakie konkretnie funkcje pełnią poszczególne kroki. Dołączona jest natomiast ulotka szczegółowo opisująca sposób wykonania.
Pierwszy zgrzyt pojawia się już podczas wykonywania peelingu. Krem ma konsystencje kompletnie nie licującą z potrzebami skóry przetłuszczającej się. Przyznam szczerze, że w momencie aplikacji kontrolnie sięgnęłam po opakowanie, sprawdzając raz jeszcze, czy przypadkiem w ferworze walki nie chwyciłam z półki czegoś zupełnie innego, przeznaczonego do skór wrażliwych, czy suchych. Peeling jest wręcz tłustawy, a drobiny, które zawiera bardzo delikatne i niemalże niewyczuwalne. Z całą pewnością nie jest to kosmetyk, który określiłabym mianem 'głęboki'. Dalej jest już tylko coraz mniej przyjemnie. Produkt ślizga się po skórze, a po zmyciu pozostawia na niej wyczuwalną, tłustawą warstwę, która być może świetnie sprawdziłaby się zimą na podrażnionej cerze, ale ta przetłuszczająca się raczej szczęśliwa nie jest. Niestety, efekty zastosowania peelingu są równie mizerne. Daleko jest do wygładzenia i przyjemnego uczucia świeżości. Wspomnieć wypada również o substancjach zapachowych, które raz, że w tego typu zabiegu, inspirowanym przecież tymi gabinetowymi, są kompletnie zbędne, a dwa - ryzyko podrażnień jest niestety znacznie większe.
Kolejny etap to aktywna maska. W składzie figuruje co prawda glinka, ale to niestety zbyt mało, by produkt ten mógł mienić się częścią zabiegu przeznaczonego dla skór tłustych. Ponownie problematyczna jest konsystencja tego etapu. Maska, podobnie zresztą jak peeling, jest tłustawa i niekomfortowa. Wyraźnie czuć ją na skórze i to nie w sposób, który byłby idealny dla cer, dla których jest przeznaczona. Zmywa się łatwo, nie zastyga jak inne maski z glinką, które miałam przyjemność testować. Kolejny raz w grę wchodzą również - zbędne w moim odczuciu - substancje zapachowe.
Trzecim i ostatnim etapem jest krem zakańczający cały zabieg. Wytrzymałam z nim na twarzy mniej więcej 10 minut. Później byłam zmuszona zmyć go ze skóry. Pierwszy problem to konsystencja - ciężka, wyczuwalna, tępawa. Krem pozostawia na twarzy wyraźną, nieprzyjemną warstwę, która irytuje mnie nawet zimą, a co dopiero w trakcie upałów, kiedy szukam czegoś lekkiego. Tak też wyobrażam sobie krem przeznaczony do skór przetłuszczających się - niech koi, niech zamyka pory, niech reguluje wydzielanie sebum, ale niech nie będzie armatą, która obciąży i spowoduje natychmiastową potrzebę usunięcia go ze skóry.
Podsumowując - biorąc pod uwagę wszystko powyższe plus fakt, że zabieg nie robi kompletnie nic - jego działanie jest słabsze niż to, które zapewnia pierwszy lepszy peeling - nie wygładza, nie odświeża, nie zmniejsza błyszczenia, a już na pewno nie odświeża skóry - uważam go za produkt zupełnie zbędny. Przynajmniej dla posiadaczek cer, które są /teoretycznie/ grupą docelową tego zabiegu. Od produktów przeznaczonych dla takich skór oczekuję lekkości, uczucia oczyszczenia i świeżości. Mikrodermabrazja od AA jest czymś zgoła przeciwnym. Tuż po zakończeniu tego zabiegu miałam ochotę na zafundowanie swojej twarzy naprawdę porządnego peelingu i maski, która faktycznie zadziała tak, jak obiecuje to producent opisywanych saszetek.
od dołu - kroki - 3, 1, 2 |
od lewej - kroki 3, 1, 2 |
In Love
Witajcie! Wpadam na razie jedynie na moment podzielić się z Wami makijażem, w którym wczoraj po prostu się zakochałam. Jest piękny w swojej prostocie, a co ważne naprawdę banalny - wystarczy kilka machnięć pędzlem i kredką, by go stworzyć, a narzędzia potrzebne do jego wykonania prawdopodobnie każda z Was posiada w swoich zbiorach.
Dawno nic mnie tak nie urzekło.
http://www.maccosmetics.com/artistry-mac-how-to-video-bright-fresh-eyes
Wieczorem zapraszam Was na recenzję mikrodermabrazji z AA.
Miłej niedzieli!
em.
Dawno nic mnie tak nie urzekło.
Bright fresh eyes |
http://www.maccosmetics.com/artistry-mac-how-to-video-bright-fresh-eyes
Wieczorem zapraszam Was na recenzję mikrodermabrazji z AA.
Miłej niedzieli!
em.
środa, 1 lipca 2015
Zmiany
Lato przyniosło nowe.
Wczoraj blog zmienił nazwę na Black Smoky Eyes. Analogicznie do tego zmienił się również jego adres - od teraz znajdziecie mnie tu - blacksmokyeyes.blogspot.com/. Jeżeli figuruję w Waszym blogrollu, będzie mi bardzo miło, jeśli uaktualnicie go o powyższe zmiany.
Powoli dojrzewam również do niewielkich przemeblowań i odświeżenia dosyć minimalistycznego wyglądu tej strony. Ale wszystko z czasem.
em.
Vogue China - Nov. 2011 |
Wczoraj blog zmienił nazwę na Black Smoky Eyes. Analogicznie do tego zmienił się również jego adres - od teraz znajdziecie mnie tu - blacksmokyeyes.blogspot.com/. Jeżeli figuruję w Waszym blogrollu, będzie mi bardzo miło, jeśli uaktualnicie go o powyższe zmiany.
Powoli dojrzewam również do niewielkich przemeblowań i odświeżenia dosyć minimalistycznego wyglądu tej strony. Ale wszystko z czasem.
em.
niedziela, 28 czerwca 2015
Kosmetyczne buble ostatnich miesięcy
Dzisiaj będzie krótko i treściwie. Zapraszam Was na mały przegląd produktów, które u mnie kompletnie nie spełniły swojego zadania, rozczarowały mnie i narobiły - w jednym przypadku - więcej szkód, niż było z nich pożytku.
Na pierwszy ogień włosy, ponieważ to moja ostatnio największa bolączka. Są suche jak pieprz. Błyszczące, ale niemiłosiernie splątane i niemożliwe do rozczesania bez kilogramów odżywek i masek.
Organicum - Szampon nawilżający do suchych włosów. Tak, wzrok Was nie myli - jeszcze kilkanaście miesięcy temu piałam z zachwytu nad tymi szamponami. Były rewelacyjne, świetnie oczyszczały włosy, pozbawiona silikonów formuła nie obciążała, a mycie było czystą przyjemnością ze względu na rewelacyjny zapach i konsystencję, która już przy niewielkiej ilości zapewniała wystarczającą ilość piany i skuteczności. Później ktoś postanowił coś ulepszyć, albo nieco zaoszczędzić. Już od kilku butelek z dzióbka leje się woda /dosłownie/. Nie ma śladu po konsystencji, niewiele go pozostało po zapachu, stosowanie tych szamponów zaczęło mnie zwyczajnie irytować. Włosy są splątane, szampon jest wściekle niewydajny. Dawałam im kilka szans, wychodząc z założenia, że być może trafiam na felerną partię. Po tej butelce mówię już definitywnie pass i szukam czegoś w zamian. Szkoda, bo produkt przez wiele miesięcy był moim absolutnym faworytem.
Receptury Agafii - Tradycyjny syberyjski balsam regenerujący na brzozowym propolisie.
Wiem, że te wszystkie receptury biją rekordy popularności w sieci, ale u mnie niestety było bez wow. Pomijając już koszmarny, duszący i drażniący zapach, brak jakichkolwiek właściwości pielęgnacyjnych - włosy jak suche były, tak zostały, nie było ich wcale łatwiej rozczesać, nie zauważyłam ani regeneracji, ani nawilżenia. Ponadto balsam koszmarnie zapychał mi skórę głowy. Po każdym użyciu pojawiały się bolące krostki, a stosowanie na samą długość włosów mijało się z celem, ponieważ tak jak wspomniałam, balsam kompletnie nie poprawiał ich stanu. Kupiłam pierwszy i na pewno ostatni raz.
Alterra Maska i odżywka nawilżająca Granat i Aloes.
Uwielbiam szampony z Alterry. Są rewelacyjne. Włosy są świetnie oczyszczone, błyszczące, pachnące. Kupuję je namiętnie. Niestety zarówno odżywka, jak i maska /która w moim odczuciu jest po prostu tą samą odżywką zamkniętą jedynie w innym opakowaniu/ to klapy na całej linii. Zero, ale to naprawdę kompletnie żadnych właściwości pielęgnacyjnych. Włosy po nich nadal są przeraźliwie suche, nie ma śladu po jakiejkolwiek regeneracji. Ustalmy jedno - nie wymagam działania pro od produktów drogeryjnych, ale żeby chociaż trochę, odrobinę ułatwić rozczesywanie. Jedyny plus, to fakt, że poza brakiem działania nie robią krzywdy.
Veet Krem do depilacji skóry wrażliwej.
Jeżeli to była wersja do skóry wrażliwej, to ja naprawdę nie chciałabym nigdy mieć do czynienia z tą do skóry normalnej. Mimo, że krem zastosowałam zgodnie z instrukcją nie obyło się bez koszmarnego podrażnienia i popękanej wręcz skóry, którą przez kilka dni zmuszona byłam regenerować Sudocremem i Homeoplasmine. Teraz tą tubkę czeka albo kosz na śmieci, albo zużycie na łydki - jeśli tylko będę miała w ogóle odwagę jeszcze po nią sięgnąć.
Garnier Neo Intensywny Antyperpirant Niewidoczny Krem.
Niestety niewidoczne było przede wszystkim jego działanie. Generalnie nie mam problemów z nadmierną potliwością. Zwykła Ziaja radzi sobie świetnie już od kilku lat, jedynie w sezonie letnim wspomagam się Ziajowym blokerem ca. raz w tygodniu. Zadanie nie było więc skomplikowane, a Garnier i temu nie podołał. Bardzo długo zasychał na mojej skórze, a później w ciągu dnia daleko było mu do dawania mi poczucia pewności i komfortu, mimo, że nie było upałów, samochód ma klimatyzację, a ja naprawdę nie potrzebuję jakiegoś wybitnie silnie działającego produktu. Neo dawał radę jedynie w te dni, kiedy jego użycie poprzedzone było blokerem na noc. W pozostałe koszmarne uczucie lepkości doprowadzało mnie do białej furii. Kosz i nigdy więcej.
Go Cranberry Płyn Micelarny - obszerniejszą recenzję tego koszmarka wrzuciłam kilkanaście dni temu. Od tego czasu nic się nie zmieniło - micel wypala gałki oczne wyjątkowo skutecznie powodując łzawienie jeszcze następnego dnia, a na skórze pozostawia nieprzyjemną lepką warstwę. Kosz, bo straciłam już cierpliwość.
Avon Senses Energising - żel pod prysznic z ekstraktem z eukaliptusa.
Wszystko byłoby pięknie, zapach jest nieprawdopodobny. Żel świetnie spisywałby się pod tym względem rano, dając dodatkowego kopa do działania. Ale pięknie nie jest - fantastyczny, świeży zapach utrzymuje się 3 sekundy, a żel ma koszmarną konsystencję zwartej galaretki co utrudnia wydobycie z butelki i rozprowadzenie na skórze, ponieważ mniej więcej 3/4 ląduje na dnie wanny. Niestety skuszona genialnym zapachem kupiłam od razu dwie butelki. Jedną już zdenkowałam, z drugą czekam na kolejną falę cierpliwości do tej galarety, zużywając w tym czasie inne żele zdecydowanie bardziej przyjazne użytkownikowi.
To byłoby na tyle. Oczywiście od razu wyraźnie zaznaczam, że fakt, że wyżej wymienione produkty nie sprawdziły się u mnie nie oznacza automatycznie, że nie sprawdzą się u którejś z Was. Ja po prostu z różnych względów kompletnie nie byłam w stanie się z nimi porozumieć. Dajcie znać, czy znacie te kosmetyki i jak sprawdzają się u Was - jestem bardzo ciekawa ;)
Na pierwszy ogień włosy, ponieważ to moja ostatnio największa bolączka. Są suche jak pieprz. Błyszczące, ale niemiłosiernie splątane i niemożliwe do rozczesania bez kilogramów odżywek i masek.
Organicum - Szampon nawilżający do suchych włosów. Tak, wzrok Was nie myli - jeszcze kilkanaście miesięcy temu piałam z zachwytu nad tymi szamponami. Były rewelacyjne, świetnie oczyszczały włosy, pozbawiona silikonów formuła nie obciążała, a mycie było czystą przyjemnością ze względu na rewelacyjny zapach i konsystencję, która już przy niewielkiej ilości zapewniała wystarczającą ilość piany i skuteczności. Później ktoś postanowił coś ulepszyć, albo nieco zaoszczędzić. Już od kilku butelek z dzióbka leje się woda /dosłownie/. Nie ma śladu po konsystencji, niewiele go pozostało po zapachu, stosowanie tych szamponów zaczęło mnie zwyczajnie irytować. Włosy są splątane, szampon jest wściekle niewydajny. Dawałam im kilka szans, wychodząc z założenia, że być może trafiam na felerną partię. Po tej butelce mówię już definitywnie pass i szukam czegoś w zamian. Szkoda, bo produkt przez wiele miesięcy był moim absolutnym faworytem.
Receptury Agafii - Tradycyjny syberyjski balsam regenerujący na brzozowym propolisie.
Wiem, że te wszystkie receptury biją rekordy popularności w sieci, ale u mnie niestety było bez wow. Pomijając już koszmarny, duszący i drażniący zapach, brak jakichkolwiek właściwości pielęgnacyjnych - włosy jak suche były, tak zostały, nie było ich wcale łatwiej rozczesać, nie zauważyłam ani regeneracji, ani nawilżenia. Ponadto balsam koszmarnie zapychał mi skórę głowy. Po każdym użyciu pojawiały się bolące krostki, a stosowanie na samą długość włosów mijało się z celem, ponieważ tak jak wspomniałam, balsam kompletnie nie poprawiał ich stanu. Kupiłam pierwszy i na pewno ostatni raz.
Alterra Maska i odżywka nawilżająca Granat i Aloes.
Uwielbiam szampony z Alterry. Są rewelacyjne. Włosy są świetnie oczyszczone, błyszczące, pachnące. Kupuję je namiętnie. Niestety zarówno odżywka, jak i maska /która w moim odczuciu jest po prostu tą samą odżywką zamkniętą jedynie w innym opakowaniu/ to klapy na całej linii. Zero, ale to naprawdę kompletnie żadnych właściwości pielęgnacyjnych. Włosy po nich nadal są przeraźliwie suche, nie ma śladu po jakiejkolwiek regeneracji. Ustalmy jedno - nie wymagam działania pro od produktów drogeryjnych, ale żeby chociaż trochę, odrobinę ułatwić rozczesywanie. Jedyny plus, to fakt, że poza brakiem działania nie robią krzywdy.
Veet Krem do depilacji skóry wrażliwej.
Jeżeli to była wersja do skóry wrażliwej, to ja naprawdę nie chciałabym nigdy mieć do czynienia z tą do skóry normalnej. Mimo, że krem zastosowałam zgodnie z instrukcją nie obyło się bez koszmarnego podrażnienia i popękanej wręcz skóry, którą przez kilka dni zmuszona byłam regenerować Sudocremem i Homeoplasmine. Teraz tą tubkę czeka albo kosz na śmieci, albo zużycie na łydki - jeśli tylko będę miała w ogóle odwagę jeszcze po nią sięgnąć.
Garnier Neo Intensywny Antyperpirant Niewidoczny Krem.
Niestety niewidoczne było przede wszystkim jego działanie. Generalnie nie mam problemów z nadmierną potliwością. Zwykła Ziaja radzi sobie świetnie już od kilku lat, jedynie w sezonie letnim wspomagam się Ziajowym blokerem ca. raz w tygodniu. Zadanie nie było więc skomplikowane, a Garnier i temu nie podołał. Bardzo długo zasychał na mojej skórze, a później w ciągu dnia daleko było mu do dawania mi poczucia pewności i komfortu, mimo, że nie było upałów, samochód ma klimatyzację, a ja naprawdę nie potrzebuję jakiegoś wybitnie silnie działającego produktu. Neo dawał radę jedynie w te dni, kiedy jego użycie poprzedzone było blokerem na noc. W pozostałe koszmarne uczucie lepkości doprowadzało mnie do białej furii. Kosz i nigdy więcej.
Go Cranberry Płyn Micelarny - obszerniejszą recenzję tego koszmarka wrzuciłam kilkanaście dni temu. Od tego czasu nic się nie zmieniło - micel wypala gałki oczne wyjątkowo skutecznie powodując łzawienie jeszcze następnego dnia, a na skórze pozostawia nieprzyjemną lepką warstwę. Kosz, bo straciłam już cierpliwość.
Avon Senses Energising - żel pod prysznic z ekstraktem z eukaliptusa.
Wszystko byłoby pięknie, zapach jest nieprawdopodobny. Żel świetnie spisywałby się pod tym względem rano, dając dodatkowego kopa do działania. Ale pięknie nie jest - fantastyczny, świeży zapach utrzymuje się 3 sekundy, a żel ma koszmarną konsystencję zwartej galaretki co utrudnia wydobycie z butelki i rozprowadzenie na skórze, ponieważ mniej więcej 3/4 ląduje na dnie wanny. Niestety skuszona genialnym zapachem kupiłam od razu dwie butelki. Jedną już zdenkowałam, z drugą czekam na kolejną falę cierpliwości do tej galarety, zużywając w tym czasie inne żele zdecydowanie bardziej przyjazne użytkownikowi.
To byłoby na tyle. Oczywiście od razu wyraźnie zaznaczam, że fakt, że wyżej wymienione produkty nie sprawdziły się u mnie nie oznacza automatycznie, że nie sprawdzą się u którejś z Was. Ja po prostu z różnych względów kompletnie nie byłam w stanie się z nimi porozumieć. Dajcie znać, czy znacie te kosmetyki i jak sprawdzają się u Was - jestem bardzo ciekawa ;)
środa, 24 czerwca 2015
MACowe lato - Prep+Prime Beauty Balm SPF35 oraz Prep+Prime Fix+, czyli duet doskonały
Mniej więcej dekadę temu, jeszcze zanim zyskałam jakąkolwiek szerszą kosmetyczną świadomość, mój letni makijaż i pielęgnacja nie różniły się znacząco od tego, co nakładałam na twarz w pozostałe miesiące roku. Zmiana następowała powoli, wydaje mi się, że również z biegiem lat dorastałam do tego, że opcja szpachla+pełen mat to nie do końca to, co mam ochotę nosić na twarzy. Krok po kroku robiłam odwrót od kryjących podkładów, zastępując je lżejszymi i mniej kryjącymi. Dopuściłam też do siebie myśl o delikatnym, kontrolowanym błysku. Zimą stosuję oczywiście nadal bardziej treściwe formuły - zarówno kremów, jak i podkładów, latem natomiast sięgam już w zasadzie tylko i wyłącznie po bardzo lekkie produkty, które zapewniają mojej skórze jednolity kolor i ultra delikatny efekt. Ma być świeżo, estetycznie, ale mój makijaż nie ma być widoczny. Moja letnia pielęgnacja jest także w 100% nastawiona na to, by nie obciążać skóry, a jedynie nawilżyć ją i wspomóc jej naturalny blask, o który latem nie trzeba specjalnie zabiegać.
Dzisiaj chciałabym przedstawić Wam dwa produkty, które już od kilki sezonów na stałe goszczą na mojej letniej półce. BB i Fix+ MACa. Śmiało zaryzykuję stwierdzenie, że znalazłam Św. Graala.
Fix+ to produkt, który przez wiele osób jest błędnie postrzegany jako spray utrwalający makijaż. W rzeczywistości to ultralekka mgiełka z wody źródlanej bogatej w minerały i ekstrakty roślinne z ogórka, rumianku i zielonej herbaty z dodatkiem kofeiny, które nawilżają, odświeżają oraz tonizują skórę, pomagając dodatkowo zminimalizować opuchliznę. Jego głównym zadaniem jest przygotować skórę do makijażu i ewentualnie wykończyć go likwidując efekt tzw. spudrowania, czyli widocznej struktury produktów na twarzy. Spray może być również stosowany w ciągu dnia do odświeżenia buzi bez obawy o naruszenie makijażu. Osobiście zimą stosuję Fix+ przed aplikacją kremu, tak by wydobyć z jego działania jak najwięcej, latem w ciągu dnia ograniczam się jedynie do tej mgiełki, serum i krem aplikując na noc.
To, co ja uważam za główną zaletę tego produktu, to fakt, że naprawdę skóra wygląda po jego aplikacji świetnie. Jest świeża, ukojona, gładka i rozjaśniona. Fix+ obkurcza pory, bardzo ładnie nawilża i subtelnie rozświetla skórę. Nie pozostawia na skórze wyczuwalnej warstwy, nie klei się, ani nie lepi. Bardzo dobrze się wchłania. Podkład i pozostała kolorówka aplikują się na nim idealnie. Nic się nie warzy, nie wałkuje, wszystko stapia się ze skórą. Oczywiście znaczenie ma również rodzaj zastosowanego podkładu, ponieważ na źle dobrany fluid nawet Fix+ niewiele pomoże.
Mgiełka potrafi zdziałać cuda również w kwestii tego, o czym już wspomniałam - Fix+ potrafi uratować makijaż, stopić ze sobą jego warstwy, nadać buzi świeży i estetyczny wygląd. Czasami w czasie ekstremalnych upałów sięgam po niego również w ciągu dnia, zamiast wody termalnej.
Niestety nie ma co liczyć na magiczne działanie tego spray, jeśli zechcemy zastosować go w roli typowego fixera. Nie taka jego rola, nie takie działanie.
Kolejnym produktem, po który sięgam zawsze latem, a często nie stronię od niego również w zimowe weekendy, kiedy nie mam ochoty na cięższe konsystencje, jest BB, o którym wielokrotnie już na tym blogu wspominałam, a nie wiedzieć czemu, nie doczekał się on jeszcze pełnej recenzji. Generalnie przetestowałam w swoim życiu kilkanaście tego typu kremów - zarówno azjatyckich, jak i tych dostępnych w perfumeriach.
Ponieważ Azja nie sprawdza się w przypadku mojej skóry w ogóle, przez jakiś czas byłam wierna Clinique i Estee Lauder. Dopóki nie znalazłam MACa. Ten, autentycznie mnie zachwycił. Przede wszystkim świetnie wygląda na twarzy, nie ma mowy o smugach, zaciekach, włażeniu w pory, czy zmarszczki. Po drugie ma rewelacyjne krycie przy zachowaniu pełnej lekkości. Aplikuje się bajecznie łatwo. Na skórze jest niewidoczny - wtapia się i wchłania jak krem nawilżający, ujednolicając przy tym cerę, maskując wszelkie dyskoloracje i zaczerwienienia. Skóra jest świeża, promienna, gładka. Nie widać na niej struktury produktu. Oczywiście nie jest to krycie na poziomie Double Wear'a, ale jak na BB jest ponadprzeciętne. Co ważne MAC zachowuje swoje właściwości przez długie godziny. Nie jest tłusty, ani lepki, nie wzmaga błyszczenia skóry. Mimo to nie wysusza jej i nie ściąga. Nie wpływa negatywnie na jej stan - nie ma wysypów niespodzianek, ani zanieczyszczeń. W ciągu dnia ściera się oczywiście, zwłaszcza jeśli dotykam twarzy, nie ma jednak problemu ze zwarzonymi, brzydkimi plackami produktu. Nawet w upały.
Zimą stosuję go również czasami w roli bazy pod podkład. Również zastosowany w ten sposób świetnie spełnia swoje zadanie.
Dodatkowym atutem jest SPF 35.
Do tego kremu przekonałam nawet ostatnio moją mamę, która o niczym innym poza Estee Lauder nie chciała nawet słyszeć. Po nałożeniu w salonie odpowiedniego dla niej odcienia zdecydowała się natychmiast, podzielając moją opinię, że naprawdę MAC zostawia konkurencję daleko w tyle.
Fix + to koszt 90pln za 100ml /w tym przypadku średnim rozwiązaniem jest travel size - 42pln-30ml bez opcji Back2MAC/. BB to 40ml za 130pln. Dostępny w bardzo szerokiej gamie odcieni.
Podsumowując - Ten duet utrwalony transparentnym sypańcem z linii Pre+Prime jest dla mnie bezkonkurencyjny. Niewyczuwalny, niezauważalny, a robi to, co do niego należy. Sprawia, że mój makijaż jest świeży i bardzo lekki, a skóra jednolita i ładna przez długi czas. Na tak przygotowanej skórze bez najmniejszych problemów rozcierają się pozostałe produkty, takie jak róż, bronzer, czy rozświetlacz. Dodatkowo, obydwa są naprawdę diabelnie wydajne, co czyni je autentycznymi czarnymi końmi wśród produktów dostępnych na polskim rynku.
p.s. plamy widoczne na swatchach są plamami na obiektywie, których od dłuższego czasu nie jestem w stanie w żaden sposób usunąć.
Dzisiaj chciałabym przedstawić Wam dwa produkty, które już od kilki sezonów na stałe goszczą na mojej letniej półce. BB i Fix+ MACa. Śmiało zaryzykuję stwierdzenie, że znalazłam Św. Graala.
Fix+ to produkt, który przez wiele osób jest błędnie postrzegany jako spray utrwalający makijaż. W rzeczywistości to ultralekka mgiełka z wody źródlanej bogatej w minerały i ekstrakty roślinne z ogórka, rumianku i zielonej herbaty z dodatkiem kofeiny, które nawilżają, odświeżają oraz tonizują skórę, pomagając dodatkowo zminimalizować opuchliznę. Jego głównym zadaniem jest przygotować skórę do makijażu i ewentualnie wykończyć go likwidując efekt tzw. spudrowania, czyli widocznej struktury produktów na twarzy. Spray może być również stosowany w ciągu dnia do odświeżenia buzi bez obawy o naruszenie makijażu. Osobiście zimą stosuję Fix+ przed aplikacją kremu, tak by wydobyć z jego działania jak najwięcej, latem w ciągu dnia ograniczam się jedynie do tej mgiełki, serum i krem aplikując na noc.
To, co ja uważam za główną zaletę tego produktu, to fakt, że naprawdę skóra wygląda po jego aplikacji świetnie. Jest świeża, ukojona, gładka i rozjaśniona. Fix+ obkurcza pory, bardzo ładnie nawilża i subtelnie rozświetla skórę. Nie pozostawia na skórze wyczuwalnej warstwy, nie klei się, ani nie lepi. Bardzo dobrze się wchłania. Podkład i pozostała kolorówka aplikują się na nim idealnie. Nic się nie warzy, nie wałkuje, wszystko stapia się ze skórą. Oczywiście znaczenie ma również rodzaj zastosowanego podkładu, ponieważ na źle dobrany fluid nawet Fix+ niewiele pomoże.
Mgiełka potrafi zdziałać cuda również w kwestii tego, o czym już wspomniałam - Fix+ potrafi uratować makijaż, stopić ze sobą jego warstwy, nadać buzi świeży i estetyczny wygląd. Czasami w czasie ekstremalnych upałów sięgam po niego również w ciągu dnia, zamiast wody termalnej.
Niestety nie ma co liczyć na magiczne działanie tego spray, jeśli zechcemy zastosować go w roli typowego fixera. Nie taka jego rola, nie takie działanie.
Kolejnym produktem, po który sięgam zawsze latem, a często nie stronię od niego również w zimowe weekendy, kiedy nie mam ochoty na cięższe konsystencje, jest BB, o którym wielokrotnie już na tym blogu wspominałam, a nie wiedzieć czemu, nie doczekał się on jeszcze pełnej recenzji. Generalnie przetestowałam w swoim życiu kilkanaście tego typu kremów - zarówno azjatyckich, jak i tych dostępnych w perfumeriach.
Ponieważ Azja nie sprawdza się w przypadku mojej skóry w ogóle, przez jakiś czas byłam wierna Clinique i Estee Lauder. Dopóki nie znalazłam MACa. Ten, autentycznie mnie zachwycił. Przede wszystkim świetnie wygląda na twarzy, nie ma mowy o smugach, zaciekach, włażeniu w pory, czy zmarszczki. Po drugie ma rewelacyjne krycie przy zachowaniu pełnej lekkości. Aplikuje się bajecznie łatwo. Na skórze jest niewidoczny - wtapia się i wchłania jak krem nawilżający, ujednolicając przy tym cerę, maskując wszelkie dyskoloracje i zaczerwienienia. Skóra jest świeża, promienna, gładka. Nie widać na niej struktury produktu. Oczywiście nie jest to krycie na poziomie Double Wear'a, ale jak na BB jest ponadprzeciętne. Co ważne MAC zachowuje swoje właściwości przez długie godziny. Nie jest tłusty, ani lepki, nie wzmaga błyszczenia skóry. Mimo to nie wysusza jej i nie ściąga. Nie wpływa negatywnie na jej stan - nie ma wysypów niespodzianek, ani zanieczyszczeń. W ciągu dnia ściera się oczywiście, zwłaszcza jeśli dotykam twarzy, nie ma jednak problemu ze zwarzonymi, brzydkimi plackami produktu. Nawet w upały.
Zimą stosuję go również czasami w roli bazy pod podkład. Również zastosowany w ten sposób świetnie spełnia swoje zadanie.
Dodatkowym atutem jest SPF 35.
Do tego kremu przekonałam nawet ostatnio moją mamę, która o niczym innym poza Estee Lauder nie chciała nawet słyszeć. Po nałożeniu w salonie odpowiedniego dla niej odcienia zdecydowała się natychmiast, podzielając moją opinię, że naprawdę MAC zostawia konkurencję daleko w tyle.
Odcień Extra Light ma tu wyraźnie różowe tony - określany jest przez producenta jako pale alabaster |
Po roztarciu widać jak świetnie odcień dopasowuje się do skóry - różowy pigment na mojej skórze ewidentnie zanika, mimo, że większość chłodnych odcień momentalnie mnie 'świnkuje' |
Fix + to koszt 90pln za 100ml /w tym przypadku średnim rozwiązaniem jest travel size - 42pln-30ml bez opcji Back2MAC/. BB to 40ml za 130pln. Dostępny w bardzo szerokiej gamie odcieni.
Po aplikacji Fix+ na nałożony wcześniej BB |
Po wchłonięciu się mgiełki w BB - wyraźnie widać, że struktura kremu nie została naruszona, nie ma plan, ani zacieków |
Podsumowując - Ten duet utrwalony transparentnym sypańcem z linii Pre+Prime jest dla mnie bezkonkurencyjny. Niewyczuwalny, niezauważalny, a robi to, co do niego należy. Sprawia, że mój makijaż jest świeży i bardzo lekki, a skóra jednolita i ładna przez długi czas. Na tak przygotowanej skórze bez najmniejszych problemów rozcierają się pozostałe produkty, takie jak róż, bronzer, czy rozświetlacz. Dodatkowo, obydwa są naprawdę diabelnie wydajne, co czyni je autentycznymi czarnymi końmi wśród produktów dostępnych na polskim rynku.
p.s. plamy widoczne na swatchach są plamami na obiektywie, których od dłuższego czasu nie jestem w stanie w żaden sposób usunąć.
niedziela, 21 czerwca 2015
MAC - Pigmenty - Naked & Vanilla
Sezon ślubny w pełni - te z Was, które malują, bądź ten wyjątkowy dzień mają dopiero przed sobą i mają w planach samodzielnie wykonać swój makijaż z pewnością zainteresują te dwie maleńkie fiolki kryjące w sobie przepiękną zawartość. Przed Wami pigmenty MAC z regularnej oferty, idealnie wpisujące się w estetykę makijażu na tę wyjątkową okazję - Naked oraz Vanilla.
Opakowania, które widzicie na zdjęciach to miniaturowe wersje travel size dostępne w salonach firmowych za ca. 45pln. Ich jedyną wadą jest niemożliwość wymiany opróżnionych fiolek w ramach Back2MAC, aczkolwiek w przypadku pigmentów nie wydaje mi się to aż tak istotnym mankamentem, ponieważ nikt raczej w tak zawrotnym tempie nie zużywa tego typu produktów, by jakoś namiętnie wymieniać je na pomadki.
Pigmenty w zmniejszonych objętościach zawierają aż 2,5g proszku. To dużo, zważywszy na to, że standardowa wersja ma ich 4,5. Do wyboru jest kilka najpopularniejszych odcieni, problem jest jedynie z dostępnością, ponieważ półeczka z reguły już w parę dni po dostawie świeci pustkami.
Odcień Vanilla to bajeczna kość słoniowa w wykończeniu Frost, która przepięknie opalizuje tworząc trójwymiarowy efekt i idealnie rozświetlając spojrzenie.
Naked to beż ze złotymi opiłkami - teoretycznie matowy - w praktyce również delikatnie opalizujący na zgaszone różowe złoto. Odcień idealny do rozcierania granic, bądź podobnie jak poprzednik rozświetlania wewnętrznego kącika.
Obydwa odcienie ze względu na swoją uniwersalność nie tylko wspaniale podkręcają i uzupełniają każdy makijaż, ale są również świetną opcją na 'szybkie oko'. Zastosowane solo, wzbogacone jedynie kreską w linii rzęs są całkowicie samowystarczalne i bez zbędnych dodatków robią całą robotę. Spojrzenie jest świeże i wypoczęte, oczy pięknie i subtelnie podkreślone.
Wydajność jest bezdyskusyjna. Proszki są zazwyczaj bardziej nasycone pigmentem niż cienie prasowane, wystarczy więc naprawdę odrobina produktu na koniuszku pędzla, by uzyskać pożądany efekt.
Każdy z tych odcieni świetnie sprawdza się zarówno na powiece, jak i w roli rozświetlacza na kościach policzkowych - zastosowany oczywiście z umiarem.
Pigmenty są zmielone na puch i mają lekko kremową konsystencję, dzięki czemu nie osypują się jakoś ponadprzeciętnie, aczkolwiek ja zawsze jestem w tej kwestii bardzo ostrożna, jeśli mam do czynienia z osobą noszącą szkła kontaktowe. Z reguły powstrzymuję się przed wypowiadaniem w kwestii trwałości - wszystkie makijaże wykonuję bowiem na Paint Potach i nie zdarzyło mi się, by cokolwiek nie trzymało się na nich jak przyspawane do powieki.
Wrzucam tak dużo swatchy, by w różnym świetle i pod innymi kątami jak najlepiej pokazać Wam, na co je stać.
Jakiekolwiek podsumowania i dodatkowe rekomendacje wydają mi się zbędne - te dwie małe fiolki na stałe zagościły już w moim kufrze - sama sięgam po nie praktycznie każdego dnia, a każda osoba, którą nimi malowałam była zauroczona - zarówno Vanillą, jak i Naked. To bardzo uniwersalne odcienie i kolor w czystej postaci. Wyjątkowo udane propozycje MACa.
Opakowania, które widzicie na zdjęciach to miniaturowe wersje travel size dostępne w salonach firmowych za ca. 45pln. Ich jedyną wadą jest niemożliwość wymiany opróżnionych fiolek w ramach Back2MAC, aczkolwiek w przypadku pigmentów nie wydaje mi się to aż tak istotnym mankamentem, ponieważ nikt raczej w tak zawrotnym tempie nie zużywa tego typu produktów, by jakoś namiętnie wymieniać je na pomadki.
Pigmenty w zmniejszonych objętościach zawierają aż 2,5g proszku. To dużo, zważywszy na to, że standardowa wersja ma ich 4,5. Do wyboru jest kilka najpopularniejszych odcieni, problem jest jedynie z dostępnością, ponieważ półeczka z reguły już w parę dni po dostawie świeci pustkami.
Odcień Vanilla to bajeczna kość słoniowa w wykończeniu Frost, która przepięknie opalizuje tworząc trójwymiarowy efekt i idealnie rozświetlając spojrzenie.
Naked to beż ze złotymi opiłkami - teoretycznie matowy - w praktyce również delikatnie opalizujący na zgaszone różowe złoto. Odcień idealny do rozcierania granic, bądź podobnie jak poprzednik rozświetlania wewnętrznego kącika.
Obydwa odcienie ze względu na swoją uniwersalność nie tylko wspaniale podkręcają i uzupełniają każdy makijaż, ale są również świetną opcją na 'szybkie oko'. Zastosowane solo, wzbogacone jedynie kreską w linii rzęs są całkowicie samowystarczalne i bez zbędnych dodatków robią całą robotę. Spojrzenie jest świeże i wypoczęte, oczy pięknie i subtelnie podkreślone.
Wydajność jest bezdyskusyjna. Proszki są zazwyczaj bardziej nasycone pigmentem niż cienie prasowane, wystarczy więc naprawdę odrobina produktu na koniuszku pędzla, by uzyskać pożądany efekt.
Każdy z tych odcieni świetnie sprawdza się zarówno na powiece, jak i w roli rozświetlacza na kościach policzkowych - zastosowany oczywiście z umiarem.
Pigmenty są zmielone na puch i mają lekko kremową konsystencję, dzięki czemu nie osypują się jakoś ponadprzeciętnie, aczkolwiek ja zawsze jestem w tej kwestii bardzo ostrożna, jeśli mam do czynienia z osobą noszącą szkła kontaktowe. Z reguły powstrzymuję się przed wypowiadaniem w kwestii trwałości - wszystkie makijaże wykonuję bowiem na Paint Potach i nie zdarzyło mi się, by cokolwiek nie trzymało się na nich jak przyspawane do powieki.
Wrzucam tak dużo swatchy, by w różnym świetle i pod innymi kątami jak najlepiej pokazać Wam, na co je stać.
Jakiekolwiek podsumowania i dodatkowe rekomendacje wydają mi się zbędne - te dwie małe fiolki na stałe zagościły już w moim kufrze - sama sięgam po nie praktycznie każdego dnia, a każda osoba, którą nimi malowałam była zauroczona - zarówno Vanillą, jak i Naked. To bardzo uniwersalne odcienie i kolor w czystej postaci. Wyjątkowo udane propozycje MACa.
Subskrybuj:
Posty (Atom)