poniedziałek, 2 grudnia 2013

November Favourites


Do tej pory skutecznie unikałam wpisów z serii 'ulubieńcy'. Powód był zawsze ten sam - zazwyczaj latam po swoim stanie posiadania jak przysłowiowy kot z pęcherzem i tak naprawdę trudno było mi jak dotąd sprecyzować, po które produkty sięgałam najczęściej. Listopad jednak minął mi w tak błyskawicznym tempie, że ulubieńcy wykrystalizowali się poniekąd samoistnie. Zwyczajnie nie miałam rano chwili, by w tym zagonieniu i permanentnym niedoczasie usiąść i zastanowić się, czy nie miałabym ochoty sięgnąć dla odmiany po inny produkt. Dominowały więc te najbardziej sprawdzone, zaufane i pozwalające mi na makijaż ten najbardziej ukochany - ciemny, ciężki, klasyczny i pozbawiony odjazdów.
  •  Twarz

Zdecydowanie najczęściej w tym miesiącu sięgałam po mieszankę dwóch produktów - CC Cream od Clinique i Mineralize Moisture SPF 15 Foundation od MAC. Ich połączenie zapewnia mi idealny wygląd cery przez cały dzień, utrzymuje świetne nawilżenie i komfort wyglądając przy tym naturalnie i nie robiąc na twarzy maski. Wcześniej aplikowałam na skórę zieloną bazę Daily Protective z linii Redness Solutions Clinique, o której więcej niebawem. Na ten moment mogę powiedzieć, że w duecie z żółtym pudrem z tej samej serii stanowi idealne remedium na moje zaczerwienienia.
Pudrem brązującym, któremu wierna jestem już od jakiegoś czasu jest 39 z Rouge Bunny Rouge. Ten produkt to swoisty fenomen. Nadaje się na całą buzię, przy czym bladziochy mojego pokroju spokojnie zrobią nim również konturowanie. Matowi skórę, pozbawiony jest pomarańczowych tonów, nie robi plam ani placków i jest tak piekielnie wydajny, że nie wiem, czy zużyję go w tej dekadzie. Na policzkach tuż nad nim stale obecny był mój kolejny ulubieniec, w którym niestety wyraźnie widać już dno. MACowy róż z linii Pro Longwear w odcieniu Blush All Day polecam szczerze każdemu. Ma piękny, neutralny różowawy odcień, który współgra z niemalże każdym makijażem, jest łatwy w obsłudze i trwały tak bardzo, że nie muszę martwić się o ciągłe i wieczne poprawianie. Całość wykończona ślicznym MSFem Lust, który daje subtelną poświatę i ożywia nieco naturalny efekt różu.
  •    Oczy



Pro Longwear Paint Pot Let's Skate to moja aktualnie eksploatowana baza pod cienie. Sprawdza się idealnie - jest niezawodny, ładnie rozświetla zmęczone oczy, przedłuża do maksimum trwałość makijażu i ładnie eksponuje kolory cieni. Na nim najczęściej lądował PP For Effect, czyli grafit z drobinami, by podbić ciemne cienie. Dwa makijaże, które gościły na moich oczach zamiennie praktycznie  codziennie to połączenie matowej, głębokiej czekolady z MACowej szóstki Dashing Lassie /LE Tartan Tale/ i 27 z Rouge Bunny Rouge. Ja nie wiem jak określić ten kolor, bo to cień jedyny w swoim rodzaju. Żadna marka nie ma nic podobnego w swojej ofercie. 27 idealnie spisuje się jako cień nawierzchniowy, wykańczający matowe smoky. Komponuje się świetnie z rzeczonym brązem, fioletem, granatem, współgra niemal ze wszystkim. Piękny i niepowtarzalny. Drugą opcją było czarne smoky wykończone złotem uzyskane za pomocą cienia Gilded Night z aktualnej LE MACa Divine Night. O tym cieniu niebawem więcej. Zdarzało mi się również sięgać po cień Time To Glow z Douglasa. To błysk w czystej postaci. Nie ma koloru, jedynie ogromne drobiny dające efekt jakby mokrej skóry. Świetny produkt, który postaram się zaprezentować Wam szerzej.







W kwestii maskar po średnio udaje przygodzie z Diorshow zmęczona poszukiwaniami tuszu idealnego sięgnęłam po maskarę z MACa In Extreme Dimension. Na początku ekstremalne było coś zupełnie przeciwnego, ale teraz kochamy się i planujemy wspólnie długą i szczęśliwą przyszłość ;P Recenzja na dniach.


  • Usta

Na ustach typowa jesień - było znacznie intensywniej niż zazwyczaj - być może po prostu w całym tym młynie potrzebowałam koloru. Cremesheen z MACa Private Party w pięknym śliwkowym odcieniu. Czerwień Chunkiest Chilli - czyli Chubby Stick Intense od Clinique. Jesienn-zimowy bardzo brudny róż 83 Clover Royal Jelly od Rouge Bunny Rouge oraz moje nowe odkrycie, na które natrafiłam zupełnie przypadkiem, w totalnym pośpiechu wybiegając z MACa - pomadka Craving przykuła moją uwagę na dobre i sprawiła, ze niemalże nie rozstaję się z nią - piękna śliwka w wykończeniu Amplified - rewelacyjna.

Jeśli któryś z produktów wzbudził w Was zainteresowanie i chciałybyście zapoznać się ze szczegółami na jego temat - dajcie znać w komentarzach.

em.


niedziela, 1 grudnia 2013

Kochany MACołaju ;)

Dzisiaj - na powitanie grudnia - swoją drogą nie mam pojęcia jakim cudem i jak to się stało, że znowu jest grudzień i kiedy u licha była wiosna - post zupełnie niezobowiązujący i trochę z przymrużeniem oka ;)

Odkąd moja córa jest na świecie, zarówno Mikołajki, jak i Święta niemal w całości skupiają się na Niej. To cudowne patrzeć jak taka mała istota przeżywa wszystko całą sobą, jak pół godziny potrafi stać w oknie i patrzeć na śnieg, jak nie może doczekać się świąt, bałwana, choinki, jak od kilku tygodni tworzy listy do Mikołaja. Dzisiaj natchniona tą atmosferą piszę list do swojego - może nie ma długiej brody i czerwonej czapki, ale za to na pewno gigantyczny kufer bez dna, z którego dla grzecznych MACowych panienek wyławia wymarzone, albo po prostu te planowane od wieków - skarby ;)

  • Pędzle 217, 239 i 109
Trzy pędzle wokół których chodzę już wieki jakimś dziwnym trafem, cały czas mi nie po drodze. 217 jedną już posiadam, ale nie wyobrażam sobie nie posiadać drugiej, to pędzel, który bez wahania zabrałabym ze sobą na bezludną wyspę. A 239 - eye shader oraz 109 small contour śnią mi się już niemal po nocach ;)


  • Mineralize Volcanic Ash Exfoliator
Ponieważ dobijam do końca dr Brandta, na dniach wykończyłam 7 day z Clinique i na półce ze zdzierakami zrobiło się miejsce, chętnie przygarnęłabym tego czarnego MACowego, zwłaszcza, że zbiera same dobre recenzje, a jego zakup planuję już od kilku dobrych miesięcy.




  • Paint Pot Painterly
mam co prawda ulubiony na ten moment odcień Let's Skate, ale po wykończeniu Soft Ochre czasami wyraźnie cierpię na brak  bazy całkowicie pozbawionej drobin. Cały czas waham się pomiędzy powtórzeniem Soft Ochre, a zmianą na rzecz Painterly właśnie. Ideałem byłoby prawdopodobnie zdecydowanie się na obydwa ;)


  • Lip Conditioner
Ideał nad ideałami - przetestowałam już niemal wszystko, co dostępne na perfumeryjnych i nie tylko półkach - nie ma drugiego tak skutecznego i wydajnego produktu do ust. Wykończyłam właśnie trzecią tubkę i moje usta aż krzyczą o następną.



Jak widać powyżej, moje MACowe życzenia są całkowicie przyziemne i tak na dobrą sprawę rozwiązałaby je jedna porządna wizyta w salonie, ale ja po prostu najzwyczajniej w świecie NIE MAM NA NIĄ CZASU, a polski sklep internetowy postanowił uwziąć się na mnie i nie mieć powyższych /za wyjątkiem pędzli/ na stanie. Więc Drogi MACołaju, jeśli będziesz w pobliżu, to ja bardzo ładnie się do Ciebie uśmiecham ;)
A Wy? Macie już sprecyzowane swoje mniejsze, bądź większe kosmetyczne obiekty pożądania? ;)

niedziela, 17 listopada 2013

Diorshow Extase - dosyć osobliwe spojrzenie na ekstazę

Dior jest jedną z moich ulubionych - obok Estee Lauder i Rouge Bunny Rouge - marek selektywnych. Doceniam wszystko - od wspaniałej kolekcji zapachów, przez bardzo dobrą pielęgnację, po rewelacyjne podkłady, piękne róże, pudry i genialne cienie. Klasyczny Diorshow i Diorshow Blackout bardzo długo były moimi tuszowymi ideałami i prawdopodobnie, gdyby nie wysychały po kilku tygodniach, mimo ceny gościłyby na mojej toaletce stale. Dioshow Extase skusił mnie właśnie przez sentyment do marki i dwóch wspomnianych maskar. Niestety tym razem z wrażenia nie padłam, ale po kolei.


Moje oczekiwania względem maskar są jasno sprecyzowane. Potrzebuję i wymagam maksymalnie podkreślonych, wyraźnie zaznaczonych, dramatycznych, teatralnych firanek. Jestem uzależniona od spektakularnych rzęs. Nic na to nie poradzę. Unikam jak ognia maskar dających naturalny dzienny efekt, ponieważ czuję się niepomalowana. Moje rzęsy nie są ani słabe, ani krótkie, zatem zadanie stojące przed tuszem również niekoniecznie skomplikowane. Przy czym - nie sięgam już w zasadzie w ogóle po tusze drogeryjne, dlatego nie jestem w stanie przymknąć oka na odbijanie /Chanel/, wysychanie po 3 tygodniach / Lancome i YSL/, kluchy /YSL/, sklejanie /ponownie YSL i Lancome/. Nie spodziewałam się niestety, że do tego niechlubnego grona dołączy Dior. Pewne rzeczy na pewnej półce są już niedopuszczalne. Zwłaszcza, jeśli dzieją się wbrew zapewnieniom producenta.


Maskarę Diorshow Extase promowały spektakularne zdjęcia i obietnice tak przekonujące, że wydawał się odpowiedzią na wszelkie możliwe potrzeby. Ponadto komponenta pielęgnacyjna ma gwarantować ochronę i odbudowę.
Tusz zaopatrzony jest w spiralnie skręconą szczoteczkę i średnio gęstym włosiu. Konsystencja maskary jest raczej wodnista i w tym upatruję przyczyny pierwszego zgrzytu. Extase niemiłosiernie skleja rzęsy paprając przy tym 3/4 powierzchni powieki górnej i dolnej. Pół biedy, jeśli mam na nich akurat smoliste smoky, ale przy jasnych makijażach jest to maksymalnie irytujące.
Niestety obiecywana ekstaza spotkać może co najwyżej miłośniczki dziennego, delikatnego efektu, ponieważ poza poklejeniem maskara ta robi niewiele. Rzęsy nie są ani wyraźnie podkręcone, ani wydłużone, ani pogrubione. Rozczesanie początkowej kluchy skutkuje więc tym, że rzęski są wątłe i mało widoczne.
Nie zauważyłam również poprawy stanu moich rzęs. Nie stały się widocznie mocniejsze, bardziej elastyczne, czy dłuższe.



Plusem tego tuszu jest jedynie odcień ładnej, głębokiej czerni - szczerze mówiąc - trochę mało, zwłaszcza, że gdyby szedł w parze ze spektakularnym podkreśleniem miałby zdecydowanie większy sens.


Próbowałam z Extase wszelkich dostępnych sztuczek - dałam jej podeschnąć, czyściłam szczoteczkę, zbierałam nadmiar produktu - absolutnie żadnych zmian. Zresztą, mówiąc szczerze - niekoniecznie mam ochotę na takie zabawy z tuszem, którego cena oscyluje w granicach 150pln. Taki tusz musi działać bez zarzutu.

kilkakrotnie rozczesany szczoteczką Diorshow Extase- efekt, jak widać, mało spektakularny, ponadto gdzieniegdzie widać grudki i farfocle
Podsumowując - rozczarowanie i irytacja najlepiej określają mój stosunek do tej maskary. Jestem zawiedziona efektem i ilością problemów, które Diorshow Extase sprawia. Pamiętajcie jednak, że wszystkie odczucia względem maskar są zawsze subiektywne, ponieważ każda z nas ma inne oczekiwania. Znam kilka dziewczyn zachwyconych efektem, warto więc przetestować ją na sobie zanim zdecydujecie się na zakup.

środa, 13 listopada 2013

Clinique - redness solutions - instant relief mineral pressed powder

Z Clinique - co dosyć łatwo zauważyć - lubię się bardzo. Z moimi wiecznymi zaczerwienieniami powodowanymi niemalże wszystkim zdecydowanie mniej. Pokażę Wam dzisiaj produkt, który w wersji sypanej podbił moje serce już dawno, od jakiegoś czasu natomiast towarzyszy mi również jego prasowana odmiana.





Puder o pojemności 11,6g zamknięto w przyjemnej dla oka srebrnej puderniczce bez zdobień. Wewnątrz ukryte zostało lusterko i pędzel, które zdecydowanie ułatwiają posługiwanie się tym produktem poza domem, co w przypadku wersji sypanej jest raczej mało komfortowe.




Sam puder ma wyraźnie żółty odcień, jest bardzo drobno zmielony i przyjemnie kremowy, dzięki czemu nie pyli i ładnie przylega do skóry. Produkt może być aplikowany zarówno pędzlem, jak i gąbką dla zwiększenia efektu krycia.


Rezultat to idealnie wyrównany kolor skóry bez zażółceń. Puder ma bardzo dobre krycie, w moim odczuciu lepsze od sypańca. Idealnie wtapia się w skórę. Wszystkie zaczerwienia, zasinienia, czy zmiany pigmentacyjne o wyraźnie czerwonawym, czy fioletowym zabarwieniu zostają błyskawicznie zniwelowane i wyrównane. Nie ma znaczenia, czy ich przyczyną są naczynka, czy tak jak w moim przypadku wrażliwość skóry na różnice temperatur i ewentualne przesuszenie. Cera jest jednolita i pełna zdrowego blasku.
Nie mogę o tym pudrze powiedzieć, że jest pudrem matującym - zresztą nie jest to jego zadanie. W strefie T jestem zmuszona wspomóc się w tej kwestii sypańcem, czy prasowanym pudrem typowo matującym. Redness Solutions zapewnia wykończenie naturalne, cera jest świetlista i zapewne posiadaczki skór suchych, czy nawet normalnych będą tym wykończeniem usatysfakcjonowane. Puder nie podkreśla suchych skórek, ani niedoskonałości.


Dosyć istotnym aspektem Redness Solutions mineral pressed powder jest jego dobroczynne działanie pielęgnacyjne. Zawarty w pudrze kompleks minerałów - Ca, Mg, Na oraz K, kofeina, ekstrakt z kory magnolii i owoców nie tylko widocznie niweluje, ale również pomaga ukoić zaognioną skórę. Moja cera jest wyraźnie uspokojona i ujednolicona na długo. Ponadto puder nie ściąga i nie wysusza, co zdarza mi się niezmiernie często w przypadku pudrów wykończeniowych. 



Zaletą Instant Relief jest też w pełni naturalny efekt na skórze - nie robi maski, nie ma po jego zastosowaniu wrażenia spudrowania, świetnie wtapia się w skórę. 



Puder Redness Solutions można aplikować bezpośrednio na krem, lub na podkład. Ja lubię go również w zestawieniu z CC, czy BB. Przyznam szczerze, że nie testowałam go jedynie jako bazy pod podkład, mimo, że producent wskazuje również takie zastosowanie. Jakoś nie jestem w stanie nałożyć mokrej/tłustej konsystencji na pudrową z obawy o warzenie i brak trwałości. 









Podsumowując - śmiało mogę powiedzieć, że znalazłam swojego sprzymierzeńca w walce z wiecznym zaczerwienieniem. Puder ładnie kryje, koi i widocznie ujednolica skórę. Ponadto nie podkreśla niedoskonałości, ani przesuszeń, do których się zresztą nie przyczynia. Polubiłam go nawet bardziej niż sypaną wersję, która wydawała mi się naprawdę bliska ideału. Zważywszy na to, że Instant Relief jest naprawdę wściekle wydajny, jestem pewna, że pozostanie z mną na długo. 


poniedziałek, 11 listopada 2013

Rouge Bunny Rouge - bazy - matująca oraz nawilżająca

Poszukiwanie idealnej bazy, takiej, która spełni nasze oczekiwania, idealnie wpasuje się w potrzeby cery i przedłuży trwałość makijażu zapewniając mu nieskazitelny wygląd przez długie godziny to często proces żmudny i rzadko kiedy zakończony sukcesem. Dotychczas bazami, o których byłam w stanie napisać, że są bliskie ideału, były HD Primers od MUFE, bazy Smashboxa oraz moje niedawne odkrycie - rozświetlająca i korygująca ziemisty odcień cery baza z MACa.
Dzisiaj chciałabym przybliżyć Wam dwie bazy Rouge Bunny Rouge. Marka ma w swojej ofercie aż pięć baz. Dwie wspomniane wcześniej oraz trzy rozświetlająco-nawilżające w odcieniach śnieżnej bieli, subtelnego różu i delikatnego, ciepłego złota. Każda z nich, niezależnie od rodzaju, charakteryzuje się przyjaznym składem i właściwościami pielęgnującymi cerę.
Zacznijmy od bazy matującej.



Matowa Osnowa 

Producent - Lekka jak piórko konsystencja nadaje skórze aksamitnej matowej poświaty, wyrównując koloryt oraz usuwając niepożądane błyszczenie się, całkowicie. Bogata formuła, wzbogacona jest naturalnymi składnikami pochodzenia roślinnego o działaniu nawilżającym i łagodzącym – allantoiną, olejkiem Meadowfoam, oraz witaminą E. Pory są zmniejszone, bez nieprzyjemnego uczucia ściągnięcia.
Produkt może być używany samoistnie lub jako baza pod makijaż.



Skład -
AQUA, SILICA, NYLON-12, OCTYLDODECANOL, LIMNANTHES ALBA SEED OIL, GLYCERYL STEARATE, PEG-100 STEARATE, CETYL ALCOHOL, TOCOPHERYL ACETATE, CERA ALBA, ALLANTOIN, GLYCERIN, PHENOXYETHANOL, TRIETHANOLAMINE, CARBOMER, METHYLPARABEN, TETRASODIUM EDTA, ETHYLPARABEN, BUTYLPARABEN, PROPYLPARABEN, ISOBUTYLPARABEN


Baza ukryta jest w typowej dla marki, pięknej oszronionej buteleczce z pompką ozdobionej czarną grafiką. Pojemność to 29ml.
Konsystencja bazy jest przyjemnie kremowa, kolor biały. Ze względu na swoje szerokie pielęgnacyjne właściwości i brak silikonów może być stosowana codziennie bez ryzyka zapchania. W przypadku cer mocno przetłuszczających się w strefie T istnieje możliwość zastosowania jej z pominięciem kremu dziennego. Baza matująca umożliwia bezproblemową aplikację podkładu. Idealnie matowi skórę nie obciążając jej, a wykończenie jakie zapewnia nie jest tępym, płaskim matem, a subtelną powłoką eliminującą błyszczenie. Nie zatyka porów i nie powoduje nieprzyjemnego uczucia ściągnięcia, czy szorstkości. Skóra jest wygładzona i ładnie zmatowiona. Baza na długo absorbuje sebum i przedłuża trwałość podkładu, sięgam po nią zawsze w przypadku makijaży ślubnych, czy wieczorowych. Wydajna. Nie podkreśla ewentualnych suchych skórek, ani niedoskonałości. Nie wysusza.



Baza nawilżająca - Wodna Osnowa

Producent - Oparta na wodzie baza pod podkład, niezwykle lekka i odświeżająca, dzięki niej podkład utrzyma się dłużej, a skóra pozostaje idealnie zmatowiona i nawilżona. Twoja twarz będzie pokryta niewidzialną warstwą komfortu i nawilżenia, pory zostaną zmniejszone, a makijaż przez cały dzień nie
będzie wymagał poprawy. Zawarty w niej bisabolol działa łagodząco i koi podrażnienia. Ekstrakt z korzeni irysa wygładza linie i zmarszczki, minimalizuje pory, tworząc idealnie gładką powierzchnię.



Skład -
AQUA / WATER, GLYCERIN, CYCLOPENTASILOXANE, DIMETHICONE, GLYCERYL STEARATE, HIPPOPHAE RHAMNOIDES FRUIT EXTRACT, IRIS FLORENTINA ROOT EXTRACT, PEG-100 STEARATE, PHENOXYETHANOL, SACCHARIDE ISOMERATE, NYLON-12, BUTYLENE GLYCOL, CETYL ALCOHOL, PROPYLENE GLYCOL, CETEARYL ALCOHOL, CAPRYLYL GLYCOL, CARBOMER, BISABOLOL, METHYLPARABEN, DISODIUM EDTA, PEG-20 STEARATE, TOCOPHERYL ACETATE, RETINYL PALMITATE, GLYCOPROTEINS, SODIUM HYALURONATE, BUTYLPARABEN, PENTADECALACTONE, SODIUM HYDROXIDE, ETHYLPARABEN, PEG-8, HELIANTHUS ANNUUS (SUNFLOWER) SEED OIL, ISOBUTYLPARABEN, PROPYLPARABEN, TOCOPHEROL, CITRIC ACID, ASCORBYL PALMITATE, BHT, ASCORBIC ACID



Podobnie jak poprzedniczka, ukryta w oszronionej buteleczce z czarną grafiką. Pojemność to 30ml.
Konsystencja zdecydowanie bardziej wodna niż bazy matującej. Odcień mleczno-żółtawy.

W moim odczuciu ta baza to jeden z czarnych koni marki. Żadna inna baza nie robi takiego czary mary i w tak błyskawicznym tempie nie koi podrażnionej skóry, jak właśnie ta od RBR. Baza wielokrotnie ratowała mnie w sytuacji, kiedy aplikację podkładu niemalże uniemożliwiała podrażniona, zaogniona i bardzo wysuszona skóra. Baza natychmiast niweluje zaczerwienienie skóry, wszelkie przesuszenia, skórki, podrażnienia i przynosi skórze niespotykaną ulgę. Sprawdza się na skórze w trakcie przeziębienia /czerwona i podrażniona okolica nosa/, czy nawet ekstremalnego przesuszenia. Po jej aplikacji dziesiątki razy padało pytanie - co Pani nałożyła? ;) Skóra przestaje piec i palić, baza działa niemal jak kompres. Ponadto ułatwia równomierne rozłożenie podkładu i przedłuża jego trwałość. Ze względu na swoją ultralekką konsystencję nie obciąża skóry i nie zapycha porów. Podobnie jak poprzedniczka - w przypadku cer mocno przetłuszczających się może być stosowana z pominięciem dziennego kremu, ponieważ pięknie nawilży i utrzyma makijaż.Co więcej, primer świetnie spełnia również funkcję bazy na powieki i pod pomadkę, ponieważ ze względu na swoje wyjątkowe nawilżające właściwości świetnie zwiększa przyczepność aplikowanych później produktów.


Obydwie bazy ładnie radzą sobie również ze zwężeniem porów, wygładzeniem skóry i wyrównaniem jej powierzchni.

Na swatchach - powyżej Aqua Primer, poniżej baza matująca.


 
 

Podsumowując - zdaję sobie sprawę z tego, że marka Rouge Bunny Rouge jest nadal bardzo mało znana i mało popularna, czego nie ułatwiają niestety dosyć zaporowe ceny jej produktów. Jednak nie sposób przemilczeć faktu, że makijaż twarzy od RBR to produkty, które swoim działaniem pozostawiają często daleko w tyle znacznie bardziej popularną i rozreklamowaną konkurencję z segmentu marek selektywnych.

niedziela, 10 listopada 2013

MAC Private Party


Świąteczne kolekcje MACa zawsze wzbudzają wiele emocji - wyjątkowe opakowania, ogromna różnorodność i bogactwo odcieni i wykończeń. Niestety przeraźliwy brak czasu pozwolił mi jak do tej pory jedynie na błyskawiczną wizytę w salonie, która zaowocowała poniższym błyszczydłem. Mam nadzieję, że w najbliższym czasie uda mi się wygospodarować dłuższą chwilę i przyjrzeć się jej bliżej zanim na każdym produkcie pojawi się napis 'sold out'.




Cremesheen to moje ulubione wykończenie MACowych błyszczyków. Private Party z LE Divine Night było więc oczywistym zakupem, ponieważ kolor śliwkowego fioletu z delikatnym shimmerem w tej formule jest jak najbardziej mój. Kusi mnie jeszcze You've Got It, ale zwyczajnie nie mam chwili, by przyjrzeć się mu bliżej ;)



Na temat Private Party trudno powiedzieć cokolwiek negatywnego. Błyszczyk ma piękny kolor, gładko sunie po ustach, pokrywa je równomiernie i bez prześwitów, no i pięknie pachnie wanilią. Pojemność to 2,7g, czyli o 0,3 więcej niż kolekcja regularna.  Opakowanie typowo MACowe - jedyna różnica to złota czcionka i lekko matowiona zakrętka. Aplikator Cremesheen Glass'ów to niesprawiająca problemów gąbka.Konsystencja jest ideałem - błyszczyk kompletnie się nie klei, a przy tym jest przyjemnie kremowy. Nie wysusza ust, zapewnia subtelny, delikatny efekt.




You might also like:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...