środa, 29 lipca 2015

National Lipstick Day 2015 - Focus na usta - Back2MAC - Brave oraz Patentpolish Lip Pencil - Spontaneous

Zupełnie przypadkowo post, który miałam dla Was na dzisiaj przygotowany zbiegł się w czasie z Dniem Szminki. Zapraszam Was zatem na prezentację dwóch świeżynek, które goszczą w mojej kosmetyczce od niedawna, ale są na tyle uniwersalne i ciekawe, że nie chciałam zbyt długo zwlekać z objawieniem ich światu.


Pierwszą nowością jest kredka MAC, którą przegapiłam w ubiegłym roku. Ogromna była moja radość, kiedy w informacjach prasowych przeczytałam, że gadżety te wchodzą na stałe do oferty marki. Początkowo moje zainteresowanie wzbudził odcień Kittenish, ale po wstępnych testach w salonie okazał się dla mnie jednak zbyt różowy. Finalnie stanęło więc na Spontaneous, który jest odcieniem delikatnej śliwki z mikroskopijnymi drobinami. Kredki mojej ulubionej marki mają bardzo subtelną pigmentację, porównywalną raczej do balsamu. Są lekko transparentne. Nie wysuszają ust. Są banalnie proste w aplikacji - idealne na szybkie poprawki nawet we wstecznym lusterku.





Gramatura sztyftu to 2,3g. Są odporne na wysokie temperatury. Mimo, że zdarzyło mi się podczas ostatniej fali upałów zostawić ją w aucie - przetrwała bez uszczerbku, czego nie można niestety powiedzieć o pozostawionych razem z nią pomadkach, które kolektywnie popłynęły. Spontaneous nie jest demonem trwałości, ale też producent niczego takiego nie obiecuje. Zjada się równomiernie, nie wylewa poza kontur ust, drobiny są lekko delikatnie wyczuwalne, ale raczej niewidoczne.




Kolejną zdobyczą jest wymieniona w ramach akcji Back2MAC pomadka Brave o satynowym wykończeniu. Odcień to typowy nudziak - bardzo uniwersalny różowy beż. Tą pomadkę chwyciłam głównie z myślą o pannach młodych, ale okazało się, że pasuje również do mojego typu urody.


Brave jest satyną na pograniczu matu. Bardzo łatwo można spotęgować ten efekt przyprószając ją odrobiną transparentnego pudru. Gładko sunie po ustach, pokrywa je równomiernie bez prześwitów. Nie warzy się i nie roluje. Jest wyjątkowo trwała, a dodatkowo zmatowiona wytrzymuje długie godziny. Jest idealnym kolorem do wszelakich kombinacji - świetnie łączy się np. z opisywaną przeze mnie niedawno mineralną Lush Life dając piękny efekt ombre.

od góry - Brave, poniżej Spontaneous
od lewej Spontaneous, Brave



Podsumowując - mimo, że obiecywałam sobie ostatnio, że z pomadkami i błyszczykami na ten moment koniec, bo mam ich już naprawdę za dużo, te dwa nabytki niezmiernie mnie cieszą. Są uniwersalne, trudno zarzucić cokolwiek ich jakości i idealnie sprawdzają się 'na życie', kiedy na bardziej wymyślne i finezyjne eksperymenty brakuje czasu. Brave dodatkowo na stałe zamieszka w moim kufrze, ponieważ jest odcieniem wprost stworzonym do tego, by pięknie, ale subtelnie podkreślić urodę większości panien młodych w zestawieniu z mocniejszym makijażem oczu.

poniedziałek, 27 lipca 2015

Babie lato

Lipiec ma się ku końcowi. Wielkimi krokami zbliża się moment mojego wakacyjnego wyjazdu. Każdego roku spędzamy z N. trzy pierwsze tygodnie sierpnia w górach. To mój ulubiony czas w roku. Ulubiona pora. Powietrze zmienia barwę i zapach. Chłonę to babie lato każdą komórką ciała. Dla mnie to zupełnie osobna pora roku. Schyłek lata. Sierpień i wrzesień. To właśnie ten klimat i kolor chcę jak najdłużej zachować w głowie, cieszyć się nim i czerpać z niego przez kolejne zimowe miesiące.


zdjęcie pochodzi z Temptalii - mój egzemplarz Lush Life niestety nie nadaje się już do pokazywania
Lush Life z linii Mineralize Rich Lipstick MACa wydaje się być idealnym odcieniem na te nadchodzące tygodnie. Ja polubiłam go niedawno - od tego momentu stale gości na moich ustach. To głęboki odcień na pograniczu śliwki i wina. Świetnie współgra z nasyconą kolorystyką jesieni. Lubię go bez konturówki, podoba mi się wtarty i niezobowiązujący. Nie jest demonem trwałości, jak prawie każda pomadka, która jednocześnie pielęgnuje usta, ale schodzi dosyć równomiernie i co istotne nie wysusza. Przyjrzyjcie się Lush Life bliżej jeśli nadarz się okazja.







niedziela, 26 lipca 2015

AA Profesjonalny Zabieg - Mikrodermabrazja wygładzająca - poważny zgrzyt

Tak jak obiecałam - wracam do Was dzisiaj z recenzją zabiegu od polskiej marki dedykowanej skórom wrażliwym, skłonnym do alergii i problematycznym. Po tę saszetkę sięgnęłam podczas ostatniej wizyty w Rossmannie, wpadła mi w oko, kiedy kupowałam płatki pod oczy. Mimo, że moja skóra nie jest wyraźnie tłusta - latem lubię raz w tygodniu zafundować jej mocno oczyszczającą maskę, która unormuje wydzielanie sebum, ograniczy błyszczenie i ładnie wygładzi. Z reguły sięgam po sprawdzone formuły, ale tym razem poczułam się wyraźnie skuszona obietnicami producenta.


Zabieg, który AA /podobno/ wzorowało na tych gabinetowych składa się z trzech części. Jest głęboki peeling, aktywna maska i krem zakańczający. Niestety na opakowaniu brakuje informacji jakie konkretnie funkcje pełnią poszczególne kroki. Dołączona jest natomiast ulotka szczegółowo opisująca sposób wykonania.


Pierwszy zgrzyt pojawia się już podczas wykonywania peelingu. Krem ma konsystencje kompletnie nie licującą z potrzebami skóry przetłuszczającej się. Przyznam szczerze, że w momencie aplikacji kontrolnie sięgnęłam po opakowanie, sprawdzając raz jeszcze, czy przypadkiem w ferworze walki nie chwyciłam z półki czegoś zupełnie innego, przeznaczonego do skór wrażliwych, czy suchych. Peeling jest wręcz tłustawy, a drobiny, które zawiera bardzo delikatne i niemalże niewyczuwalne. Z całą pewnością nie jest to kosmetyk, który określiłabym mianem 'głęboki'. Dalej jest już tylko coraz mniej przyjemnie. Produkt ślizga się po skórze, a po zmyciu pozostawia na niej wyczuwalną, tłustawą warstwę, która być może świetnie sprawdziłaby się zimą na podrażnionej cerze, ale ta przetłuszczająca się raczej szczęśliwa nie jest. Niestety, efekty zastosowania peelingu są równie mizerne. Daleko jest do wygładzenia i przyjemnego uczucia świeżości. Wspomnieć wypada również o substancjach zapachowych, które raz, że w tego typu zabiegu, inspirowanym przecież tymi gabinetowymi, są kompletnie zbędne, a dwa - ryzyko podrażnień jest niestety znacznie większe.


Kolejny etap to aktywna maska. W składzie figuruje co prawda glinka, ale to niestety zbyt mało, by produkt ten mógł mienić się częścią zabiegu przeznaczonego dla skór tłustych. Ponownie problematyczna jest konsystencja tego etapu. Maska, podobnie zresztą jak peeling, jest tłustawa i niekomfortowa. Wyraźnie czuć ją na skórze i to nie w sposób, który byłby idealny dla cer, dla których jest przeznaczona. Zmywa się łatwo, nie zastyga jak inne maski z glinką, które miałam przyjemność testować. Kolejny raz w grę wchodzą również - zbędne w moim odczuciu - substancje zapachowe.


Trzecim i ostatnim etapem jest krem zakańczający cały zabieg. Wytrzymałam z nim na twarzy mniej więcej 10 minut. Później byłam zmuszona zmyć go ze skóry. Pierwszy problem to konsystencja - ciężka, wyczuwalna, tępawa. Krem pozostawia na twarzy wyraźną, nieprzyjemną warstwę, która irytuje mnie nawet zimą, a co dopiero w trakcie upałów, kiedy szukam czegoś lekkiego. Tak też wyobrażam sobie krem przeznaczony do skór przetłuszczających się - niech koi, niech zamyka pory, niech reguluje wydzielanie sebum, ale niech nie będzie armatą, która obciąży i spowoduje natychmiastową potrzebę usunięcia go ze skóry.


Podsumowując - biorąc pod uwagę wszystko powyższe plus fakt, że zabieg nie robi kompletnie nic - jego działanie jest słabsze niż to, które zapewnia pierwszy lepszy peeling - nie wygładza, nie odświeża, nie zmniejsza błyszczenia, a już na pewno nie odświeża skóry - uważam go za produkt zupełnie zbędny. Przynajmniej dla posiadaczek cer, które są /teoretycznie/ grupą docelową tego zabiegu. Od produktów przeznaczonych dla takich skór oczekuję lekkości, uczucia oczyszczenia i świeżości. Mikrodermabrazja od AA jest czymś zgoła przeciwnym. Tuż po zakończeniu tego zabiegu miałam ochotę na zafundowanie swojej twarzy naprawdę porządnego peelingu i maski, która faktycznie zadziała tak, jak obiecuje to producent opisywanych saszetek.

od dołu - kroki - 3, 1, 2

od lewej - kroki 3, 1, 2

In Love

Witajcie! Wpadam na razie jedynie na moment podzielić się z Wami makijażem, w którym wczoraj po prostu się zakochałam. Jest piękny w swojej prostocie, a co ważne naprawdę banalny - wystarczy kilka machnięć pędzlem i kredką, by go stworzyć, a narzędzia potrzebne do jego wykonania prawdopodobnie każda z Was posiada w swoich zbiorach.
Dawno nic mnie tak nie urzekło.

Bright fresh eyes






http://www.maccosmetics.com/artistry-mac-how-to-video-bright-fresh-eyes

Wieczorem zapraszam Was na recenzję mikrodermabrazji z AA.
Miłej niedzieli!
em. 

środa, 1 lipca 2015

Zmiany

Lato przyniosło nowe.

Vogue China - Nov. 2011

 Wczoraj blog zmienił nazwę na Black Smoky Eyes. Analogicznie do tego zmienił się również jego adres - od teraz znajdziecie mnie tu - blacksmokyeyes.blogspot.com/. Jeżeli figuruję w Waszym blogrollu, będzie mi bardzo miło, jeśli uaktualnicie go o powyższe zmiany.

Powoli dojrzewam również do niewielkich przemeblowań i odświeżenia dosyć minimalistycznego wyglądu tej strony. Ale wszystko z czasem.

em.

You might also like:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...