środa, 26 grudnia 2012

Próbek kilka wróbla ćwirka, czyli nie wszystko złoto, co się świeci

Witajcie Kochane już w zasadzie poświątecznie - mam nadzieję, że upłynęły i nadal jeszcze upływają one w wymarzonej atmosferze.



Blog ostatnio zaniedbałam całkowicie - nie wiem, być może sytuacja unormuje się po Nowym Roku. Grudzień minął mi w oka mgnieniu - jeśli nie byłam w pracy, to byłam z Niną i tak w kółko - zarówno ona, jak i ja musimy przyzwyczaić się do nowej sytuacji - przez trzy lata byłyśmy niemal nierozłączne, więc idzie nam to ciężko i opornie.


Dzisiaj mam dla Was moje osobiste wrażenia z kilku próbek. Podkreślam, że nie są to recenzje, a jedynie spostrzeżenia. Ponieważ jednak wychodzę z założenia, że to właśnie próbka ma mi dać odpowiedź, czy warto, czy też nie zainwestować w dany produkt, pozwalam sobie podzielić się nimi z Wami.
Mniej więcej w połowie grudnia weszłam na krótki rekonesans do Sephory i moim oczom ukazała się ich nowa marka wyłącznościowa. Oczywiście natychmiast poprosiłam o kilka informacji, a konsultantka była tak miła, że sama z siebie zaproponowała mi przetestowanie zestawu - dzień, noc i serum.
Wklejam info ze strony perfumerii na temat marki


 Herborist bazuje na tajemniczej mocy chińskich roślin Herborist, w zgodzie z holistycznym podejściem tradycyjnej medycyny chińskiej, wierzy, że naturalne piękno skóry jest częścią całkowitej harmonii. Twórcy produktów Herborist wykorzystali zarówno wiedzę odziedziczoną po przodkach, jak i najnowsze odkrycia biotechnologii.
Moje wrażenia - Produkty mają dosyć intensywny zapach. Krem na noc natychmiast poleciał w odstawkę ze względu na dosyć wysoką parafinę w składzie. Serum w formie półprzezroczystego żelu wchłania się dobrze, aczkolwiek pozostawia lekko lepką warstewkę. Jest dosyć wydajne. W kwestii działania obyło się niestety bez wielkiego wow zarówno w przypadku serum, jak i kremu na dzień. Nadaje się on pod makijaż, nie roluje się, nie powoduje nadmiernego świecenia, ale to tyle. Nie zostałam na tyle mocno zauroczona ani gładkością skóry, ani stopniem jej nawilżenia, bym pozostawiła swoje marki i poleciała na szerszą skalę testować Herborist, zwłaszcza, że cenowo jest to mniej więcej półka Clinique i to jemu raczej pozostanę wierna. Na szczęście w tym przypadku obyło się bez jakichkolwiek negatywnych niespodzianek.


Genifique - Lancome - na początku miesiąca postanowiłam zabrać się za zużywanie próbek, które już przestają mieścić się w przeznaczonych na nie pudełkach - czas więc zrobić miejsce na kolejne. Kilka miesięcy temu do każdych praktycznie zakupów dostawałam saszetkę lub dwie wspomnianego Genifique, uzbierało się tego na większą kurację, którą teraz, a w zasadzie na początku miesiąca rozpoczęłam. Na rozpoczęciu niestety się skończyło, ponieważ jedno-nocna przygoda z nim zaowocowała bolesnymi gulami, z którymi walczyłam trzy tygodnie, a i teraz jestem w stanie jeszcze wyczuć je pod skórą. Dodatkowe podrażnienie i nic poza tym raczej nie spowodowały, że byłam skłonna dać mu kolejną szansę. Testowanie Vissionaire wobec tego sobie odpuściłam, a próbki Genifique poleciały do mamy - być może z jej skórą ten aktywator młodości polubi się bardziej.  Dla mnie kolejna nauczka, by zarówno Lancome, jak i całą stajnię L'oreala omijać łukiem najszerszym z możliwych. 


Super Aqua Serum, Super Aqua Eyes - Guerlain - powiem tak - to co z moją skórą zdołała przez trzy tygodnie uczynić klimatyzacja i ogólnie powietrze z centrum handlowym nie udało się jeszcze nigdy nikomu, ani niczemu. Jestem wysuszona na wiórek - skóra mnie piecze i pali - zarówno na twarzy, jak i na całym ciele. Ponieważ dobiłam do dna Moisture Surge z Clinique, przed zakupem kolejnego słoiczka postanowiłam przyjrzeć się jeszcze jakimś mocno nawilżającym serom. Padło na dwie marki i próbki trzymane na czarną godzinę - zaczęłam do Guerlain, ponieważ naprawdę bardzo lubię tę markę i z linią Aqua wiązałam ogromne nadzieje. Próbki serum do twarzy miałam dwie - każda wystarczyła na trzy bogate aplikacje. Powiem szczerze - po 6 aplikacjach nie spodziewałam się może cudu, ale przynajmniej działania, które zachęci mnie do zakupu pełnowymiarowego opakowania. I tu spotkała mnie niestety przykra niespodzianka. W moim odczuciu po tych 6 aplikacjach jestem zmuszona stwierdzić, że ten produkt nie jest wart nawet połowy swojej ceny /aktualnie coś w okolicy 600pln/. Nawilżenie jakie zapewnił mojej wysuszonej jak papier skórze nie było nawet na poziomie dobrze nawilżającego kremu. Skóra na buzi owszem - ładna i gładka, ale nadal boleśnie sucha. O serum pod oczy nawet nie chce mi się wspominać, ponieważ to odniosło porażkę na całej linii - powieki były nadal bardzo wysuszone, nawet aplikacja cieni stanowiła problem, który rozwiązał najprostszy na świecie powrót do sprawdzonych produktów. Obydwa produkty poza tym, że ich działanie pozostawiło mnóstwo do życzenia uważam za poprawne - ładnie pachną, nie zapychają i gdyby nie zaporowa cena, której jedynym wytłumaczeniem mogłoby być dla mnie oszałamiające działanie, byłyby idealnym kaprysem. Szkoda, wielka szkoda, ponieważ z linią Super Aqua wiązałam ogromne nadzieje.

Hydra Beauty Serum Chanel - ostatni produkt do twarzy i kolejne zaskoczenie - z tą różnicą, że tym razem naprawdę pozytywne. Niezbyt wiele oczekiwałam od tego serum, zwłaszcza po porażce z Guerlain. Hydra Beauty jednak zgotowało mi dużą niespodziankę. Już po pierwszej wspólnej nocy odczułam ulgę. Dwie kolejne - ostatnia dodatkowo w towarzystwie Revitalizng Supreme Estee Lader to już prawie bajka. W tubce zostało jeszcze trochę produktu - cóż za idealnie trafiony pomysł - żadnych kłopotliwych i trudnych do przechowania saszetek - po prostu maleńka tubka. Chanel ładnie nawilżyło skórę, przywróciło jej komfort. Do ideału jeszcze trochę brakuje, ale jestem naprawdę zadowolona z dotychczasowych rezultatów, zwłaszcza, że nie oczekiwałam zbyt wiele. Jedynym jego minusem jest /w moim odczuciu/ zbyt intensywny zapach. Reszta bez zarzutu - dobrze się aplikuje, ładnie wchłania, jest lekkie. Jeśli miałabym wybierać pomiędzy nim, a Guerlain'em to z bólem serca zmuszona byłabym sięgnąć jednak po Hydra Beauty. Na mojej skórze jest po prostu skuteczniejsze.

Na zdjęciu zbiorczym widoczny jest jeszcze krem ochronny do rąk z AA, zostawiłam jednak opinię o nim na kolejny raz - planuję bowiem aktualizację pielęgnacji dłoni, ponieważ udało mi się w ostatnim czasie natknąć n kilka perełek ;)

m.m.

piątek, 7 grudnia 2012

MAC Endless Night - czyli sama sobie Św. Mikołajem ;)

Witajcie Piękne ;) Nie, nie porzuciłam bloga - kolejna przerwa spowodowana była - jest i będzie jeszcze do Świąt małym zawirowaniem - udało mi się znaleźć pracę, co prawda tymczasową, ale już coraz bliższą temu, co staram się od kilku lat wprowadzić w życie. Powiem na razie tylko tyle, że przebranżowienie o 180* najprostszym zadaniem niestety nie jest ;P

Dzisiaj o lakierze, który przykuł moją uwagę już na zdjęciach promocyjnym i wokół którego chodziłam od początku listopada. W związku z wczorajszymi Mikołajkami postanowiłam się trochę rozpieścić i w końcu zdecydować się na jego zakup. Przed Wami MAC Endless Night - lakier dostępny w świątecznej LE marki Glamour Daze. Producent opisuje odcień jako pale grey pink with iridescent pearl. To prześliczny szaroróżowy nudziaczek. Polubiłam go bardzo i jestem pewna, że często gościł bedzie na moich paznokciach tej zimy.


czwartek, 29 listopada 2012

Pielęgnacji ust ciąg dalszy - Figs&Rouge

Generalnie nie jestem fanką mazideł do ust, które aplikować należy palcami. Preferuję sztyfty, tubki i pochodne; po słoiczki sięgając naprawdę rzadko - jeśli nie w ogóle. Kiedy jednak pojawił się problem z mocno przesuszonymi /z powodu przeziębień i pory roku/ wargami mojej córy i dosyć intensywnie zaczęłam poszukiwać rozwiązania - siłą rzeczy jak najbardziej naturalnego - mimo wcześniejszego sceptycyzmu,  zainteresowałam się właśnie balsamami brytyjskiej marki Figs&Rouge. Początkowo oczywiście pognałam do apteki z graniczącym z pewnością przekonaniem, że właśnie tam znajdę rozwiązanie. Niestety wszelkie sztyfty, które przejrzałam - Oeparole, Neutrogeny, itepe, na jednym z pierwszych miejsc w składzie miały parafinę, której jak wiecie staram się unikać, bo moje doświadczenie w tym temacie jasno wskazuje na to, że wyrządza ona więcej szkód niż pożytku.
Balsamy Figs&Rouge charakteryzuje przede wszystkim naturalny, organiczny skład, cieszące oko opakowanie /które Nina uwielbia i już obmyśla dla niego zastosowania, gdy tylko zużyje zawartość/, oraz przyjemne zapachy. To, co zaobserwowałam to wysoka skuteczność i szybkie działanie. Balsam chroni jej delikatną skórę, ładnie ją nawilża i regeneruje spękane wargi. Działanie oczywiście w pierwszej kolejności sprawdziłam na sobie i muszę przyznać, że jestem naprawdę mile zaskoczona. Figs&Rouge dostępny jest w dwóch pojemnościach i kilku wersjach zapachowych. My właśnie dobijamy do końca Sweet Geranium, a na celowniku mamy Wild Cherry - już w większej - 17ml - wersji.





Jaka jest Wasza opinia na temat tych uroczych balsamów? Znacie, stosujecie, lubicie? A może w ogóle omijacie je szerokim łukiem? ;)

poniedziałek, 26 listopada 2012

Mania kolorowania - fiolet po raz enty







W momencie gdy blogosferę zalewają pomadko-masełka do ust L'oreala, co dodatkowo spotęgowane jest promocją w pewnej drogerii, ja jestem twarda. Pomijając już nawet to, że firmę na eL bojkotuję jak i ile się da /co tę firmę zapewne niewiele obchodzi, ale jednak/, pozostaję wierna balsamom do ust z Clinique. Nie jest tajemnicą, że markę cenię i bardzo lubię, a Chubby Sticki trudno byłoby mi zastąpić.


Są wydajne, funkcjonalne, świetnie pielęgnują usta, a przy tym wszystkim wyglądają naprawdę fajnie. W październiku pokazywałam Wam limitowany kolor plumped up pink, dzisiaj pokażę piękny fiolet. Moja kolekcja mazideł w tym kolorze rozrasta się, ale naprawdę rewelacyjnie się w nim czuję. Zresztą, jak zobaczycie na swatchach poniżej 16 Voluptuous Violet jest bardzo transparentny, nie sposób więc zrobić sobie krzywdy lookiem a'la zziębnięta topielica. Delikatnie barwi usta, nadając im ładny połysk i jeszcze ładniejszy wygląd. Ja osobiście uważam je za jedne z lepszych i chyba moje ulubione balsamy do ust. Pomijam tu oczywiście błyszczyki i Lip Conditioner z MACa, bo to zupełnie inna kategoria ;)




m.m.

niedziela, 25 listopada 2012

Ooops, they did it again - czyli wściek kolejny

-  Czyli dlaczego szlag mnie trafia bez względu na to, ile gotówki zostawiam w Rossmanie.

Nie miałam w planach korzystania z Rossmanowej promocji -40% ponieważ zwyczajnie niczego nie potrzebuję. Kilka dni temu jednak zobaczyłam u Hexx lakier, który naprawdę bardzo mi się spodobał i wczoraj będąc w centrum wstąpiłam po niego. Pomijam fakt, że znalezienie go wśród bajzlu i bałaganu w szafie Wibo zajęło mi sporo czasu. Nie wiem dlaczego po raz kolejny doszłam do wniosku, że przecież z pewnością wszystko jest z nim ok. Recenzowałam jakiś czas temu tusz Rimmel, który poza tym, że jest po prostu kiepski, był otwarty i to nawet kilka razy zanim trafił w moje ręce. Lakier niestety niczym od tuszu się nie różnił. Trudności z odkręceniem buteleczki po dotarciu do domu wzięłam za dobry znak, ale kiedy po otwarciu moim oczom ukazało się to, co poniżej byłam - i jestem nadal - naprawdę wściekła. Nieważne, że lakier kosztował mnie niecałe 4 złote. Niezależnie od tego, ile płacę za kosmetyk - jesli kupuję go w drogerii mam prawo do tego, by był świeży i fabrycznie zamknięty. Jeśli obsługa w drogerii Rossmann nie radzi sobie z klientami, które namiętnie otwierają i odkręcają wszystko, co się da, powinna zainwestować w taśmę klejącą. To dosyć proste i skuteczne rozwiązanie. Zanim pomaszerowałam do kasy z lakierem, którego nie wiem dlaczego przy niej nie sprawdziłam, z ciekawości przystanęłam przy słynnym pomadko-masełkach L'oreala. Oczywiście nic się nie zmieniło - markę konsekwentnie bojkotuję, ale chciałam zobaczyć co to w ogóle i z czym to się je. Uwierzcie, lub nie, ale mimo, że dostępne były testery - to nie było ani jednej sztuki z pełnowartościowych szminek, która nie byłaby otwierana - miały pomazane produktem wnętrze skuwki, były podrapane, porysowane - tu akurat świetnie to widać, ponieważ opakowanie tych masełek jest przezroczyste.Także ja za kolorówkę z Rossmanna dziękuję - niezależnie od tego w jak atrakcyjnej promocji by nie była.

Swatche lakieru Wibo Extreme Nails w kolorze 177 znajdziecie u Hexx ;)

oto jak wygląda szyjka 'nowego' - kupionego wczoraj lakieru ;/ /można powiększyć/

wtorek, 20 listopada 2012

MAC Technique w Krakowie!

Moje Drogie



Marka MAC przygotowała dla Was wspaniałą niespodziankę! Warsztaty MAC Technique tym razem odbędą się w Krakowie - w Galerii Krakowskiej  dniach 4-5 grudnia. Teraz czekam już jedynie na Wrocław ;)

Aby umówić się na MAC Technique w salonie MAC w Galerii Krakowskiej należy skontaktować sie z salonem pod numerem telefonu: 697 898 048
Ilość miejsc jest ograniczona.

Ściskam i niebawem wracam z recenzjami ;)

m.m.

sobota, 17 listopada 2012

MAC Glamour Daze - Extra Dimension Eyeshadows

Kolejna cześć świąt według MAC.
Cienie Extra Dimension pochodzą z  kolekcji Glamour Daze. Z tego, co widziałam dzisiaj w salonie sprzedają się jak świeże bułeczki, co generalnie zupełnie nie dziwi, ponieważ te cienie to czysta bajka.


Są wściekle napigmentowane, blendują się rewelacyjnie, są trwałe i w zasadzie nie ma nic, co można byłoby im zarzucić, może z wyjątkiem tego, że są limitowane. 

Formuła tych cieni dość mocno przypomina mi żelki z Estee Lauder.





Nie zgodzę się jedynie z trwałością deklarowaną przez markę - makijaż wykonany tymi cieniami - przynajmniej posiadanymi przeze mnie kolorami nie traci nic przez cały dzień - od wczesnego poranka, do wieczornego demakijażu. 
Gramatura to 1,3. Cena 82 pln. Opakowanie tym różni się od standardowego, że nie jest matowe. 
Kolory, które widzicie poniżej to 
Ready To Party - pale lilac
Round Midnight - dark burgundy
Tall, Dark & Handsome - black with pearl

  



 




Wszystko wskazuje na to, że to niestety już koniec moich łupów ze świątecznych kolekcji MACa - pełna nadziei wpadłam dzisiaj do salonu, by upolować zestaw błyszczyków Lavish Rose, ale niestety nie było już po nim nawet śladu ;/

poniedziałek, 12 listopada 2012

Moje pierwsze MIYO

Wracając dzisiaj z dzieckiem od lekarza - zaczyna to już przypominać jakiś rytuał ;/ - wstąpiłam do małej drogerii, by kupić mamie Celię. Jest to chyba jedyne znane mi miejsce w tym mieście tak bogate w polskie marki - być może znaczenie ma tu bliskość uczelni, ale naprawdę znaleźć tam można sporo perełek. Już w drzwiach moje spojrzenie przykuła szafa MIYO - na fali popularności czarnych lakierów postanowiłam sprawić sobie taki, z tym, że zadowalając się czymś co niekoniecznie pochodzi spod szyldu Dior, czy mój ukochany MAC. Mam co prawda namiary na /podobno/ świetne czarne Wibo, ale tym razem padło na MIYO i nie na czerń, a na szary-fioletowy róż. Doszłam do wniosku, że łatwiej będzie mi taki kolor ogarnąć, a jeśli uda mi się pomalować nim paznokcie wrócę po czerń. Pierwsze wrażenia są pozytywne - lakierem maluje się wygodnie, sprawnie i raczej bez kłopotów. Schnie dosyć szybko i gdyby nie trwałość, która jest ponurym żartem - pół dnia noszenia i starte końcówki - byłoby idealnie. Ale myślę, że za 4,90pln i tak nie jest źle ;)

MIYO ma kolor 07 Suede. 


 


Wybaczcie proszę wszystko, co jest do wybaczenia - wszystkie niedociągnięcia i skórki, które są już tragiczne, ale trwające już wieki choróbsko Małej sprawia, że kompletnie na nic nie mam czasu, ani mocy.

niedziela, 11 listopada 2012

Siła sióstr

Czyli o wczorajszych zdobyczach ;)
Mam naprawdę sporo szczęścia ponieważ moja młodsza siostra jest moim całkowitym przeciwieństwem - ona jest kalifornijską blondynką z włosami do pasa, ja jestem czarna i najczęściej ścięta na krótko; ona ma karnację NC/NW 25-30, dla mnie NC15 bywa zbyt ciemne. Ja lubię ciemne, przydymione, nasycone fiolety, szarości i czernie, ona preferuje kolory sorbetów, lodów i cukierków, nie gardząc również pastelami. To wszystko sprawia, że mamy spore pole manewru jeśli chodzi o kosmetyczne wymiany. Z reguły to, co średnio odpowiada jednej, idealnie sprawdza się na drugiej. Ja puściłam w świat dwie pomadki w owocowych kolorach, na które ochotę miewam tak sporadycznie, że żal było je trzymać, a teraz, kiedy nadchodzi zima będą z pewnością leżeć głęboko schowane i się kurzyć, bo do mojej obecnej karnacji pasują jak kwiatek do kożucha; do mnie zaś przywędrowała cudowna pomadka Dior Addict Extreme w kolorze Black Tie, która mojej siostrze odwidziała się po raptem kilku aplikacjach, oraz recenzowany tu Flavo - C, ponieważ A. zdecydowanie woli jednak jego słabszą wersję.
Wstępne testy Diorka wypadły na tyle pomyślnie, że już zdążyłam przejrzeć pozostałe dostępne kolory i zakochać się w idealnie wyglądającym na zdjęciach szarym różu Incognito. Koniecznie muszę sprawdzić jak wyglądał będzie 'na żywo' i czy nie okaże się zbyt beżowy.









m.m.

piątek, 9 listopada 2012

Recenzja - MAC Fabulousness Smoky Eye Palette

Na początku miesiąca  pokazywałam Wam  paletkę z jednej z nowych, świątecznych LE MACa. Przez te kilka dni eksploatowałam ten zestaw w każdą stronę, sprawdzałam jego trwałość i możliwe kombinacje, by zdążyć z recenzją przed weekendem, kiedy zapewne większość z Was wyruszy na łowy. Być może moja opinia pomoże którejś z Was podjąć ostateczną decyzję.





Producent - A palette of five perfectly coordinated smoky Eye Shadows that blend for deeply dramatic holiday looks. Highly pigmented M∙A∙C formulas highlight and contour with buildable colour intensity. Satin-tufted compact with demure black patent bow accent.
 
 
Taupeless (lavender pink)
Satin Taupe (taupe with silver shimmer)
Love Spice (mid-tone rosy pink with pearl) 
Spellcaster (matte aubergine)
Black Slip (rich blackened plum with pearl)'


Opakowanie - gadżet nad gadżetami - tego nie sposób ukryć. Poza tym, że wygląda i cieszy oko /zwłaszcza mojej córy - róziowy/ jest maksymalnie niepraktyczny. Brudzi się w zastraszającym tempie i prawdę mówiąc spełnia swoją rolę stojąc jedynie na toaletce czy półeczce - w kufrze nie wróżę mu świetlanej przyszłości.
Zamknięcie, mimo, że pozbawione zatrzasku, trzyma dość dobrze.
Wewnątrz znajduje się spore lusterko oraz pędzelek SE 213. Opakowanie zawiera 4 g, czyli pojedyncze cienie to 0,8g - nie jestem w stanie dociec, czy gramatura rozkłada się proporcjonalnie na wszystkie, czy też np. podłużne są nieznacznie większe od kwadratów.



Produkt - Paleta zawiera 5 cieni o różnym wykończeniu. Znajdziemy wśród nich dwa cienie Frost - Satin Taupe oraz Love Spice, Lustre - Taupeless, Veluxe Pearl - Black Slip oraz Matte - Spellcaster.
W moim odczuciu czarne konie tego zestawu to Black Slip oraz Love Spice. Satin Taupe oraz
Spellcaster oceniam na cztery z plusem, Taupeless w wykończeniu lustre rozczarowuje, ale sprawdza się do roztarcia cieni w wewnętrznym kąciku. 




Efekt - ilość możliwości, które daje ta paleta jest w zasadzie ograniczony jedynie osobistą fantazją. Ja przez te kilka dni każdego dnia nosiłam na powiekach inną kombinację i żadna mnie nie zawiodła. Cienie bardzo dobrze się blendują, są wystarczająco napigmentowane i wcale nie potrzeba magicznych sztuczek, by tą pigmentację z nich wydobyć - wystarczą pędzle 217 i 226. Na Paint Pocie - Soft Ochre trzymają się powieki od wczesnego rana do późnego wieczoru. Nic się nie zbiera, nic nie roluje. Na swatchach widzicie je bez jakiejkolwiek bazy, zaaplikowane palcem. Wrzucam ich tak ogromną ilość, ponieważ mój aparat ostatnio ma straszne problemy z ostrością - nie wiem czy to kwestia złej pogody, ale na dniach - gdy tylko dane mi bedzie wyjść z domu - sprawię sobie porządną żarówkę, która mam nadzieje rozwiąże problem. Mam wrażenie, że poprzedni - słabszy był na tym punkcie mniej czuły.











Podsumowując - któryś raz z rzędu odnoszę wrażenie, że trzymam w dłoniach zupełnie inną paletę, niż ta zrecenzowana na popularnym portalo-blogu. I po raz któryś z kolei - trzeci, albo czwarty - gdyby nie moja przekora odpuściłabym sobie zakup naprawdę fajnego produktu kierując się tą niepochlebną recenzją. Nie jestem w stanie odnaleźć w Fabulousness Smoky Eye Palette nawet połowy wad. Jedyne zarzuty jakie ja mam w stosunku do niej to niepraktyczne opakowanie - ale rozumiem - taka jest konwencja kolekcji, a ja też patrzę trochę przez pryzmat kufra, oraz gramatura, ale w tym przypadku rozpieszczona jestem trochę ogromną Jungle Camouflage z LE Carine. I tu również mój apel do Was - nie wydawajcie ostatecznych sądów na podstawie recenzji jednego serwisu - oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że to bardzo wpływowe i opiniotwórcze miejsce, ale nie pierwszy raz coś mi tam nie gra, bo to naprawę nie jest zły produkt, a sprawdziłam to kilkakrotnie i bardzo rzetelnie.



You might also like:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...