niedziela, 26 kwietnia 2015

Wrocławskie Dni Urody&Spa 2015

Na ten dzień czekałam niecierpliwie od  kiedy tylko we Wrocławiu pojawiły się informacje o targach. Niestety w poprzednich latach pracowałam w weekendy, więc wygospodarowanie czasu na odwiedzenie tej imprezy graniczyło z cudem. W tym roku w końcu mi się udało. Na początek kilka słów na temat samych targów, później krótka fotorelacja z zakupów.
Przyznam szczerze, że mając w pamięci Wasze relacje z podobnych imprez w Krakowie, czy w Warszawie byłam trochę rozczarowana. Wrocławskie targi były nadzwyczaj ubogie w ofertę makijażową. Pojawiła się w zasadzie garstka wystawców, praktycznie każdy z nich był poza moim zainteresowaniem. Byłam mocno nastawiona na Kryolan, Zoevę, czy Bikor, których we Wrocławiu zabrakło. Dni Urody&Spa skomponowane były tak naprawdę głównie pod klientki gabinetowe, które wśród stoisk mogły do woli przebierać. Sporo było produktów profesjonalnych, osprzętu, bardzo dużo wystawców specjalizujących się w kosmetyce naturalnej. Tak jak wspomniałam, liczyłam na szerszą ofertę w temacie makijażu i pędzli. Z tych ostatnich pojawiło się jedynie Maestro. Tak naprawdę idąc tam zastanawiałam się jakim cudem uda mi się zmieścić w założonym budżecie, a koniec końców okazało się, że ledwie przekroczyłam jego połowę. Pora zatem na moje łupy.






Sylveco - tu skusiłam się na kojący balsam do ciała, który Pani na stoisku poleciła mi jako świetną opcję na lato. Podobno jest lekki, ładnie się wchłania, świetnie nawilża i jest bogaty w ekstrakty roślinne między innymi z mięty pieprzowej, która przyjemnie orzeźwia, koi podrażnienia i zapobiega wrastaniu włosków - jak będzie zobaczymy. szersza recenzja z pewnością się pojawi. Kupiłam też kremowy szampon i płyn do kąpieli dla N. Od ponad dwóch lat w jej pielęgnacji jestem wierna Pat&Rub - po przetestowaniu wszystkiego, co dostępne na rynku, okazało się, że to naprawdę bezkonkurencyjne produkty. Świetnie myją, nie wysuszają, nie podrażniają, są wydajne jak diabli i nie są nafaszerowane olejami mineralnymi, ani innym świństwem. Sprawdzę alternatywę w postaci równie dobrego składu w Sylveco - być może okaże się strzałem w dziesiątkę. Jeśli nie, wrócę do Pat&Rub.




GoCranberry - żurawinowy płyn micelarny. Z tą marką nie miałam wcześniej styczności. Bałam się zaryzykować krem, bo pielęgnację mam już naprawdę dobrze ustawioną i boję się wysypów. Micel jest na tyle bezpiecznym produktem, że bez obaw mogę włączyć go w codzienny demakijaż nie powodując szkód, jeśli się nie sprawdzi i testując skuteczność marki.


Farmona System Professional - Gruszkowa Maseczka Oczyszczająca z kwasami AHA. Nastawiona byłam na zakup nocnego kremu z kwasami. Chciałabym jeszcze dokładnej oczyścić cerę, wygładzić ją, zwęzić pory i wyrównać jeszcze lepiej koloryt. Oczywiście nie mając gabinetu, miałam niewielkie szanse na zakup arcyprofesjonalnego, mocno skoncentrowanego kremu. Pani na stoisku zaproponowała mi cały program, ale wstrzymałam się z jego zakupem, bo nie jestem w stanie założyć, że regularnie będę miała czas na to, by go stosować. Stanęło na masce z kwasami, którą mam nakładać góra dwa razy w tygodniu i powinna spełnić swoje zadanie, ponieważ nie mam mocno zanieczyszczonej, tłustej, ani problematycznej cery. Jaki będzie efekt i jak wypadnie konfrontacja rzeczywistości z obietnicami Pani ze stoiska - czas pokaże. Recenzja na pewno się pojawi.




Maestro - i tu nie poszalałam tak, jak zakładałam. Nie znam tych pędzli w ogóle, teoretycznie zbierają pozytywne recenzję. Czy sprawdzą się u mnie, zobaczymy. Ja jestem naprawdę bardzo wymagająca w temacie pędzli, dawno już odpuściłam np. Hakuro, bo uważam je za wyrzucanie pieniędzy w błoto /mam w planach post porównawczy/ - inwestuję w narzędzia, które służą mi długie lata i właściwie pielęgnowane wytrzymują wszystko. Liczę na to, że Maestro okażą się tak dobre, jak się o nich mówi. Zdecydowałam się na dwie sztuki small crease, pencil, maleństwo do nakładania cieni, blush/contour i płaski, prosty syntetyk, którego zamierzam używać do aplikacji pielęgnacji i baz.


Oprócz tego zatrzymałam się jeszcze na stosiku z wyposażeniem gabinetów, gdzie skusiłam się na dwie polerki, ponieważ moje ulubione nie wiedzieć czemu zostały wycofane z oferty Sephory. Miałam w planach jeszcze jakąś giga-pojemność płynu do pędzli, ale niestety okazało się, że  w ofercie co prawda jest, ale na miejscu go nie ma.
Sporą ochotę miałam jeszcze na krem pod oczy Resibo, ale doszłam do wniosku, ze niestety taki produkt z nieznanej marki muszę jednak wcześniej przetestować, bo nie chcę później męczyć się z kremem, po którym będę na przykład łzawić. Próbki niestety skończyły się paniom już dawno - a było dosyć wcześnie ;) Wykończę więc zapasy i później rozważę jego zakup.
W temacie wspomnianych kwasów zawitałam jeszcze na stoisko Chantarelle, którym zainteresowała mnie Aga, niestety Pani nie miała już na stanie kremu, który byłby dla mnie odpowiedni, zachęciła mnie więc do odwiedzania strony i wręczyła próbki innego, podobnego, ale odrobinę słabszego, bym przed zakupem docelowego mogła ocenić działanie tego typu produktów.



Tak jak widzicie raczej nie poszalałam - mimo szczerych zamiarów. Ciekawa jestem, czy któreś z Was spotkało się z tymi produktami i ma jakieś spostrzeżenia. Jestem bardzo ciekawa Waszej opinii.

czwartek, 23 kwietnia 2015

Sephora - wymień stare na nowe - -40% na makijaż marki własnej - moje łupy

Tegoroczny kwiecień jest bardzo trudnym miesiącem. W zasadzie każda sieć drogeryjna i obydwie sieciowe perfumerie kuszą rabatami i promocjami. Na domiar złego pojutrze zaczynają się targi. Jest więc gdzie postradać rozum i opróżnić portfel.



Po krótkiej i szybkiej racjonalizacji potrzeb moje wnioski przedstawiają się następująco - do Natury jeszcze niestety nie udało mi się dotrzeć, ale jeśli dotrę na pewno skończy się jedynie na kamuflażach Catrice - pozostałe produkty już jakiś czas temu przestały mnie kusić, ponieważ przestałam kupować rzeczy, których i tak później nie będę używać. Rossmanna prawdopodobnie odpuszczę całkowicie, mimo, że chodzą za mną Rouge Velvet od Bourjois, ponieważ po kokardy mam szukania produktu, który nie był otwierany i sprawdzany mimo obecności testera, Douglas niemalże standardowo pominął w swojej ofercie rabatowej najbardziej kuszące mnie marki, czyli MACa i Bobbi Brown, zresztą prawda jest taka, że ja już naprawdę mam prawie wszystko, czego potrzebuję do życia i pracy. Szczerze mówiąc, niecierpliwie czekam jedynie na targi - tam mam nadzieję obadać w końcu produkty, które w większości nie są dostępne stacjonarnie. W pozostałych przypadkach postanowiłam jedynie uzupełnić braki.




Tak, jak wspominałam wielokrotnie, cenię coraz lepszą jakość i poszerzającą się ofertę marki Sephora. Perfumeria stanęła na wysokości zadania i swoją własną markę rozwija w bardzo dobrym kierunku odpowiadając na potrzeby klientek i żywo reagując na trendy w makijażu. Dzięki temu jest już lata świetlne od tego, co prezentowała sobą jeszcze jakąś dekadę wstecz. Osobiście uważam między innymi ich kredki za jedne z lepszych dostępnych na rynku, a ich dodatkową zaletą jest jeszcze atrakcyjna cena. I to właśnie na kredki postawiłam tym razem.
Uzupełniłam czarną, bo te zużywam w tempie ekspresowym, oprócz tego skusiłam się na ładny złamany granat i odcień na pograniczu zieleni, który jest identyczny jak jeden z najnowszych Double Wear'ów od Estee Lauder. Czerń jest z gatunku tych cieplejszych, nie jest to granatowy, zimny odcień w typie Smoldera z MACa.

 


Dwie Long Lasting Kohl Pencils, które widzicie na zdjęciach to 01 - Intense Black oraz 03 Mysterious Blue. Te kredki mają zdecydowanie twardszą konsystencję, niż Contour, o którym za chwilę, dlatego świetnie nadają się jako liner. Wspomniana formuła pozwala na narysowanie naprawdę precyzyjnej i trwałej kreski zarówno w linii górnych rzęs, jak i na dolnej powiece.  Ze względu na tą właśnie twardość wyróżniają się niebywałą wręcz wydajnością. Nie ma tak naprawdę problemu z zastosowaniem ich jako bazy pod cienie, ale na pewno rozcierają się gorzej niż Contour.
Dużą zaletą tych kredek jest to, jak dobrze się je temperuje. Ani drewienko, ani sztyft nie kruszą się, nie odpryskują i praktycznie nie wymagają trzymania w lodówce przed ostrzeniem.
Trochę inaczej rzecz ma się w przypadku Contour Eye Pencil 12hr wear w bajecznym odcieniu Good mood o wykończeniu shimmer. Ta kredka ma już zdecydowanie bardziej miękką formułę, rewelacyjnie sprawdza się na linii wodnej, jest bezdrobinkowa, ale pięknie połyskuje. Uwielbiam ją w połączeniu z fioletem. Tak jak pisałam jest dokładnie identyczna, jak jeden z odcieni nowej linii kredek z Estee Lauder. Tu przed struganiem bezwzględnie wymagane jest schłodzenie, w innym wypadku kredka zwyczajnie zacznie się mazać. Contour świetnie nadaje się jako baza pod cienie, ładnie się blenduje, pięknie wygląda również jako roztarta kreska i w przeciwieństwie do dwóch wymienionych wyżej bardzo dobrze spisuje się na linii wodnej, na którą Long Lasting mogą być ciut zbyt twarde, jeśli mamy do czynienia z wyjątkowo wrażliwymi oczami.

Wszystkie trzy charakteryzuje świetna trwałość, nawet w sezonie łzawienia i alergii.


Podsumowując - cieszę się, że mimo wszechobecnych rabatów i akcji coraz częściej udaje mi się pohamować chciejstwo i kupować jedynie rzeczy, które są mi potrzebne, a nie jak leci wszystkie te, które mi się podobają, bądź 'może kiedyś się przydadzą'. Kredki uzupełnić już musiałam - zarówno czarną, jak i granatową, kaprysem można nazwać jedynie Good Mood, ale zważywszy na to, że ten odcień chodził za mną już od dawna i nie był to zakup pod wpływem chwili, a za te trzy kredki zapłaciłam podczas promocji ca. 50pln, nie mam wyrzutów sumienia - zwłaszcza, że jakość tych linerów jest naprawdę bliska ideału.

wtorek, 21 kwietnia 2015

Fiolety od Clinique - quad Going Steady

Clinique odbierałam zawsze jako markę specjalizującą się w pielęgnacji. Służącą mi znakomicie i sprawdzającą się świetnie na mojej kapryśnej cerze, ale jednak mimo wszystko będącą główną, jeśli nie jedyną rzeczą, która jest mnie w stanie do tej marki przyciągnąć. Ich makijaż do pewnego momentu traktowałam trochę po macoszemu. Owszem, ładny, delikatny, subtelnie podkreślający urodę i wydobywający zadbaną cerę, ale poza tym wszystkim nie wyróżniający się niczym szczególnym i prawdę powiedziawszy odrobinę nijaki. Bardzo duża rewolucja na tym polu nastąpiła w marce kilka sezonów temu wraz z zatrudnieniem /po raz pierwszy/ na stanowisko Dyrektor Kreatywnej Jenny Menard. Makijażystka tchnęła świeżość i przede wszystkim wyrazistość w produkty kolorowe Clinique. Nagle okazało się, że marka, która /słusznie w moim odczuciu/ mieni się specjalistą do spraw pielęgnacji, ma również sporo do zaoferowania w temacie makijażu. Nadal jest czysto, ładnie i subtelnie - próżno szukać tu smolistych smoky eyes, odjechanych graficznych looków i narzędzi niezbędnych do ich stworzenia, ale nie taki jest też zamysł twórców i ja to rozumiem. Jest poprawnie, ale w tej poprawności jest też dużo fantazji, nasyconych odcieni, przełomowych i co najważniejsze prostych w obsłudze formuł.


Ze stosunkowo nowej oferty Clinique posiadam trzy poczwórne palety cieni. Początkowo chciałam zaprezentować Wam je wszystkie od razu, ale doszłam do wniosku, że paleta fioletów Going Steady zasługuje na osobny post. Dwie pozostałe przedstawię Wam w najbliższym czasie.



Fioletowe cienie, mimo, że spora grupa osób obawia się, że podkreśli w ten sposób niedoskonałości cery, czy zmęczenie oczu, to swoiste must have w każdej kosmetyczce. Odpowiednio dobrane i zastosowane fiolety to w zasadzie odcienie klucze do każdej tęczówki. Z każdym jej odcieniem pięknie harmonizują. Wymagają oczywiście dobrze przygotowanej cery i zakamuflowania zasinień, ale niewiele jest cieni przy których można to pominąć. Ja darzę fiolety wielką miłością już od wielu lat i mimo, że posiadam ich w swoich zbiorach naprawdę dużo, to stale szukam nowych i trudno jest mi się oprzeć, gdy widzę kolejną piękną paletę w tych odcieniach.



Nie inaczej rzecz ma się w przypadku Going Steady, po którą sięgam wyjątkowo często. To doskonale skomponowana czwórka cieni, która sprawdza się zarówno w dziennym, rozświetlającym makijażu, jak i w czymś mocniejszym. Poszczególne odcienie w GS nie mają nazw, ani numerów. Paleta ma pojemność 4,8g co daje 1,2 na każdy cień. Wewnątrz znajduje się instrukcja, jak wykonać podstawowy makijaż tą paletką. Z czterech odcieni, które składają się na Going Steady trzy mają wykończenie satynowe, jeden jest na pograniczu matu i satyny, jednak bardziej w kierunku tego pierwszego.





Cienie w tej czwórce są równe - dobrze napigmentowane, świetnie się rozkładają, nie zbierają w załamaniu i trwają w niezmienionym stanie do demakijażu /na MACowym Paint Pocie/ To naprawdę bardzo bezpieczna paleta - nie sposób zrobić sobie nią krzywdy - cienie nie robią plam, nie ma takiej możliwości, by nałożyć ich zbyt dużo i mieć później problem z ich roztarciem. Moimi faworytami w GS są dwa ostatnie odcienie - złamana, szara lawenda i ciemny, nasycony grafit z fioletem. Drugi cień bardzo lubię stosować w charakterze wyraźnego akcentu na dolnej powiece, a pierwszy pięknie rozświetla wewnętrzny kącik.
Do palety dołączone były jeszcze dwa aplikatorki, jednak jak większość narzędzi dodawanych do kolorówki przepadły bez wieści w czeluściach regału.



Podsumowując - Going Steady to śliczna, bardzo uniwersalna i bezpieczna paletka cieni, którą wyróżnia bardzo dobra jakość, świetna kompozycja odcieni i łatwość stosowania. Jeżeli miałabym polecać komuś jedną czwórkę w fioletach, na której miałby bazować  makijaż tej osoby, to GS byłaby z pewnością jedną z pierwszych propozycji. Mnie osobiście, oprócz dwóch, które niebawem Wam zaprezentuję kuszą jeszcze Pink Chocolate i Morning Java i niewykluczone, że i one zagoszczą za jakiś czas wśród moich skarbów.

niedziela, 19 kwietnia 2015

Back2MAC - Plumful

źródło
Pomadek z regularnej oferty MACa nie kupuję już od dawna. Wszystkie, które pojawiają się w moich zbiorach wymieniam w ramach Back2MAC. Uważam, że ta akcja to naprawdę duży ukłon marki w stronę swoich wiernych klientów. Opcja wymiany sześciu pustych opakowań po ich produktach na dowolną szminkę-nabój dostępną w stałej ofercie to fantastyczne rozwiązanie dla osób, które swój makijaż i pielęgnację opierają w dużej mierze na kosmetykach MACa. Uzbieranie tych denek nie jest kosmicznym wyzwaniem, zważywszy na to, że w zabawie bierze udział prawie cała oferta marki- pomadki, błyszczyki, cienie, podkłady, pudry, róże, etc. Jedyne co ląduje w koszu to ogryzki kredek, blaszki po wkładach, folia po chusteczkach i jeszcze dosłownie parę rzeczy na opakowaniu których nie widnieje adnotacja Back2MAC. Jedyne, o czym skrycie marzę, to uzupełnienie tej akcji o możliwość wymiany opakowań na cień, którego cena jest przecież nawet niższa niż pomadki, więc tym bardziej nie pojmuję braku takiej alternatywy. Ale trudno - nie można mieć wszystkiego. Wracając do tematu - tym razem powędrowałam do salonu zainspirowana  zdjęciem powyżej, które kilka dni temu ukazało się na facebook'owym profilu Elle  - potrzebowałam czegoś wyraźnego, ale zarazem delikatnego. Czegoś, co nie będzie odbijało się na zębach, bo nie mam czasu ani możliwości ślepiać bez przerwy w lusterko i kontrolować stanu pomadki, czegoś, co nie wymaga kredki, ani pieczołowitej aplikacji. Stanęło na Plumful, który zresztą miałam w głowie od dłuższego czasu.


Plumful to odcień w wykończeniu Lustre, który producent określa mianem kwitnącej różowej śliwki. Jej odcień finalnie jest bardzo mocno uzależniony od czerwieni wargowej i ilości nałożonej na usta. Pomadka ze względu na swoje pół-transparentne krycie i delikatny efekt na ustach świetnie nadaje się na co dzień. Ładnie i równo rozprowadza się na wargach, bez problemu aplikuje się ze sztyftu.



Nie zauważyłam, by wysuszała mi usta, ale ja w każdej wolnej chwili nakładam na nie balsam Lip Conditioner, więc trudno jest mi ostatecznie wyrokować w tej kwestii, podobnie jak w osadzaniem się i podkreślaniem przesuszeń, bo ich po prostu nie posiadam. Aczkolwiek konsystencja nie jest w żadnym wypadku kremowa i wyjątkowo komfortowa.


Wybaczcie 'gęsią skórę', ale aktualna pogoda we Wrocławiu to jakieś grube nieporozumienie. Brak słońca uniemożliwia mi działanie w domu, a na zewnątrz wygląda to właśnie tak, jak na zdjęciach powyżej. 

 Plumful nie wylewa się poza kontur i nie wchodzi w linie. Ten odcień nie jest demonem trwałości, nie jest w stanie przetrzymać picia, czy jedzenia, a i podczas mówienia dosyć szybko się zjada, ale robi to stosunkowo równo i nie wygląda nieestetycznie. Nie osadza się na zębach, co też nie jest niespodzianką, ponieważ takie mniej kremowe konsystencje rzadko kiedy sprawiają podobne problemy.
tu w zestawieniu z Craving, który jest w zasadzie bardzo zbliżonym odcieniem, wyraźnie widać natomiast różnicę w nasyceniu pigmentem pomiędzy wykończeniami - Craving /po prawej/ to, w odróżnieniu od Plumful, Amplified Creme.


Podsumowując - jeżeli szukacie fajnej opcji 'na życie', od której podobnie jak ja, nie oczekujecie trwałości farbki, ani nie wiadomo jakich właściwości pielęgnacyjnych, a jedynie ładnego, żywego koloru, który w naturalny sposób podkreśli usta i zrobi cały makijaż, a ponadto będzie łatwy w obsłudze i bezproblemowy, to Plumful jest z pewnością jedną z opcji. Ja jestem z niej bardzo zadowolona, spełnia moje oczekiwania w 100% - odcień jest bardzo mój, świetnie uzupełnia  makijaż, nie muszę bez przerwy kontrolować tego, w jakim jest stanie, a do szybkiej poprawki wystarcza mi wsteczne lusterko bądź ekran telefonu.


sobota, 18 kwietnia 2015

MAC Prep+Prime CC Colour Correcting Loose Powder - Illuminate

Dzisiaj chciałabym opowiedzieć wam o produkcie, który już od dłuższego czasu gości w moich zbiorach i przez ten czas zasłużył sobie na miano jednego z moich ulubieńców. Mowa o MAC Prep+Prime CC Colour Correcting Loose Powder w odcieniu lawendowym.
Na zakup tego produktu zdecydowałam się mniej więcej w podobnym okresie ubiegłego roku, kiedy moja skóra po zimie była zmęczona, przesuszona i poszarzała. Przyznam szczerze, że przez bardzo długi czas, kupując pudry kolorowe decydowałam się zawsze na odcienie o wyraźnie ciepłej temperaturze i żółtym zabarwieniu mając w głowie nadrzędny cel w postaci neutralizacji zaczerwienień. Bałam się, że wszystkie chłodniejsze, wręcz różowe odcienie będą mnie świnkowały i podkreślały to, z czym walczę. Okazało się, że niesłusznie. Po wstępnych testach w salonie, a później w domu bardzo szybko stało się jasne, że to właśnie ta lawenda najlepiej radzi sobie z korekcją nierównego koloru mojej cery. Różu w nim zresztą jak na lekarstwo - w tym rozświetlającym odcieniu dominuje bowiem bardzo chłodny i delikatny fiolet.


 Produkt dostępny jest w dwóch konsystencjach - sypkiej i prasowanej.  Ja od dawna już po prasowane pudry sięgam jedynie poza domem i stosuję je głównie do poprawek - wyjątkiem jest Defining Powder, który bardzo polubiłam i często stosuję go również do zagruntowania podkładu.
W zgrabnym, minimalistycznym słoiczku otrzymujemy 9g pudru zmielonego na pył. Sitko mogłoby mieć zabezpieczenie, co ułatwiłoby transport i to w zasadzie jedyny mankament opakowania.


Sam produkt, to jak już wspomniałam idealnie zmielony pył. Dzięki takiej konsystencji produkt nie zbiera się w porach, liniach, ani zmarszczkach. Jest tak delikatny, że nie sposób wyczuć go na skórze. Przede wszystkim przepięknie wygładza cerę. Nie osadza się na włoskach, ani na suchych skórkach. Nakładałam go zarówno pędzlem, jak i puszkiem - do żadnego ze sposobów nie mam zastrzeżeń.


Formuła pudru wzbogacona została o kompleks korygujący kolor. I robi to naprawdę w sposób magiczny. Skóra jest pięknie rozjaśniona, rozświetlona i pełna subtelnego blasku. CC świetnie odbija światło, neutralizuje przebarwienia i wszelkie dyskoloracje. Nie podkreśla przy tym tego, czego najbardziej się obawiałam - czyli zaczerwienień. Wręcz przeciwnie - ze względu na bardzo jasny, chłodny odcień delikatnie je wycisza. Nie jest to całkowite zneutralizowanie, ale odbicie światła, które powoduje, że nawet zaognione zmiany nie rzucają się w oczy i nie są wyraźnie widoczne.
Jeżeli chodzi o matownienie skóry, to w przypadku tego pudru jest to ściśle związane z podkładem, na który go położymy. W przypadku podkładów HD, o przedłużonej trwałości, czy mocno matujących Prep+Prime sprawia, że zyskują one lekkość, wykończenie staje się subtelniejsze, a ładny mat trzyma się wyjątkowo długo. Jeżeli pod CC zastosujemy podkład wyraźnie rozświetlający, czy nawilżający efekt będzie świetlisty i świeży, a zmatowienie naprawdę bardzo delikatne.W  żadnym z przypadków nie ma mowy o nieestetycznym błyszczeniu, nawet po kilku godzinach. Jest tylko ładny, satynowy mat.


Puder bardzo ładnie radzi sobie z gruntowaniem podkładu. W ciągu dnia nic się nie warzy, nie ścina, nie zbiera, ani nie migruje. Ma na tyle lekką formułę, że rewelacyjnie nadaje się również do utrwalania korektora pod oczami, gdzie ogromną zaletą jest jeszcze jego lawendowy odcień, który dodatkowo neutralizuje cienie o wyraźnie brązowym zabarwieniu.


Wszystkie pozostałe produkty, które aplikuję już na ten puder, czyli róż, rozświetlacz i bronzer świetnie się na nim rozprowadzają - nie robią się plamy, łatwo jest rozetrzeć granice i wygubić je na skórze.


te plamy to jakaś skaza na obiektywie, której nie mogę pozbyć się od dłuższego czasu
 Podsumowując - recenzując ten produkt trudno uciec przed porównaniem go do wersji transparentnej MACowego pudru wykończeniowego. W mojej opinii te dwa kosmetyki są do siebie bardzo podobne w kwestii właściwości - obydwa świetnie gruntują podkład, trzymają w ryzach błysk, rewelacyjnie wygładzają skórę. Żaden z nich nie przesusza mojej skóry, ani nie powoduje wysypu nieprzyjaciół. Obydwa są nieprawdopodobnie dobrze zmielone. Wersja CC ma jeszcze dodatkową zaletę w postaci odcienia, który pięknie neutralizuje oznaki zmęczenia, nierówny kolor i przebarwienia. Satynowe wykończenie wygląda świeżo i naturalnie. Skóra nie wygląda na przeładowaną makijażem, a efekt utrzymuje się naprawdę bardzo długo. Nawet teraz pisząc tą recenzję raz jeszcze kontrolnie spojrzałam w lustro i mimo bardzo późnej pory moja skóra nadal wygląda ładnie. MAC Prep+Prime CC Colour Correcting Loose Powder to naprawdę jeden z najlepszych pudrów z jakimi miałam do czynienia. Długo myślałam nad wadami tego pudru, ale szczerze mówiąc nic, poza brakiem zabezpieczenia na sitku nie przychodzi mi do głowy. Na pewno w najbliższym czasie skuszę się jeszcze na jego brzoskwiniową wersję Adjust.


wtorek, 14 kwietnia 2015

Nuxe - Hand and Nail Cream Reve de Miel - niekoniecznie pozytywna recenzja

Kremy do rąk to produkty, które testuję pasjami. Mimo, że mam swojego faworyta i ulubieńca z włoskiej marki I Coloniali, którego niestety na ten moment jeszcze nie odkupiłam, po tym jak się skończył - nadal szukam jakiejś skutecznej alternatywy. Kilkanaście dni temu przypomniałam sobie o kremie z konopiami od The Body Shop. Nie potrafię jednak odpowiedzieć na pytanie, dlaczego idąc po niego do TBS zbłądziłam do Super Pharm i kupiłam krem z francuskiej marki Nuxe. Nie wiem, czy skusiły mnie pozytywne recenzje, bardzo mocna pozycja marki, chęć przetestowania czegoś zupełnie nowego, czy też wszystko powyższe - nie istnieje logiczne wytłumaczenie.




Producent obiecuje skład oparty w prawie 90% na składnikach pochodzenia naturalnego, działanie naprawcze, odżywcze i ochronne. Krem wzbogacony został o miód, wyciąg ze słonecznika, szlachetne oleje oraz witaminę E i przeznaczony jest do skóry suchej i zniszczonej. Taaa....




Produkt zamknięty jest w bardzo przyjemnej, dość miękkiej tubce z klapką o pojemności 75ml. Konsystencja jest lekka, ale treściwa. To maślana formuła, która świetnie rozprowadza się na skórze, nie jest tępa i nie pozostawia kłopotliwego filmu na skórze.


Jedyny mankament na samym początku to zapach - bardzo intensywny, kwiatowo-pudrowy, dla mnie osobiście trudny do zniesienia, wręcz duszący i na domiar złego utrzymujący się bardzo długo.
Poza tym pierwsze wrażenia są jak najbardziej pozytywne - Reve de Miel faktycznie natychmiast koi podrażnienie, pieczenie, niweluje szorstkość skóry. Ochrona i to wstępne działanie wyczuwalne są nawet na tak bardzo suchej skórze, jak moja.


Na tym niestety pozytywy tego kremu się kończą. Oprócz doraźnego działania kojącego i ochronnego - nie zauważyłam bowiem podczas stosowania tego kremu pogorszenia stanu skóry - nie dzieje się kompletnie nic. Postanowiłam tym razem nie być gołosłowną i wrzucić Wam - być może drastyczne zdjęcia ilustrujące to, z czym uparcie walczę. Od razu zaznaczam, że to nie jest skóra zaniedbana - naprawdę na swoje ręce chucham i dmucham, bo w przeciwnym wypadku skóra natychmiast zaczyna boleśnie pękać i to nie tylko na kostkach.




To, co widzicie powyżej, to efekt 'działania' tego kremu przez dobrych kilka dni. Aplikację ponawiałam sumiennie i bardzo często, nie tylko po myciu rąk. Na noc nakładałam bardzo grubą warstwę kremu wmasowując ją aż do całkowitego wchłonięcia.  Czasami dwukrotnie. Ilość produktu widoczna na zdjęciu to dokładnie absolutne minimum, które potrzebne jest na jedno użycie w przypadku tak suchej skóry. Wydajność jest zatem raczej dyskusyjna, zwłaszcza, że pojemność jak wspomniałam, to tylko 75ml.


Podsumowując - jak same możecie zauważyć krem z Nuxe raczej nie trafi na stałe na listę moich ulubieńców. Pomijając już nawet ten męczący dla mnie zapach, który na pewno byłabym skłonna znieść, gdyby krem okazał się skuteczny, potrzebuję produktu, który będzie działał nie tylko w momencie nałożenia go na skórę, ale także wyraźnie i długotrwale ją naprawi, odżywi i nawilży. Nuxe na tym polu po prostu poległ. Gdybym tak sumiennie aplikowała konopie The Body Shop, czy I Coloniali moje dłonie byłyby już w o niebo lepszym stanie. Tu nadal wyraźnie widoczne jest głębokie przesuszenie, z którym ten krem niestety sobie nie poradził. To zwyczajnie kolejna propozycja, dla tych z Was, które potrzebują dobrego ochronnego kremu na co dzień, ponieważ ich  skóra na dłoniach nie jest problematyczna i nie wymaga bardzo intensywnej pielęgnacji i odżywienia. Nuxe być może dosyć niefortunnie określił ten krem jak kosmetyk przeznaczony do skóry wymagającej szczególnej troski - suchej i zniszczonej.

You might also like:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...