niedziela, 28 czerwca 2015

Kosmetyczne buble ostatnich miesięcy

Dzisiaj będzie krótko i treściwie. Zapraszam Was na mały przegląd produktów, które u mnie kompletnie nie spełniły swojego zadania, rozczarowały mnie i narobiły - w jednym przypadku - więcej szkód, niż było z nich pożytku.
Na pierwszy ogień włosy, ponieważ to moja ostatnio największa bolączka. Są suche jak pieprz. Błyszczące, ale niemiłosiernie splątane i niemożliwe do rozczesania bez kilogramów odżywek i masek.


Organicum - Szampon nawilżający do suchych włosów. Tak, wzrok Was nie myli - jeszcze kilkanaście miesięcy temu piałam z zachwytu nad tymi szamponami. Były rewelacyjne, świetnie oczyszczały włosy, pozbawiona silikonów formuła nie obciążała, a mycie było czystą przyjemnością ze względu na rewelacyjny zapach i konsystencję, która już przy niewielkiej ilości zapewniała wystarczającą ilość piany i skuteczności. Później ktoś postanowił coś ulepszyć, albo nieco zaoszczędzić. Już od kilku butelek z dzióbka leje się woda /dosłownie/. Nie ma śladu po konsystencji, niewiele go pozostało po zapachu, stosowanie tych szamponów zaczęło mnie zwyczajnie irytować. Włosy są splątane, szampon jest wściekle niewydajny. Dawałam im kilka szans, wychodząc z założenia, że być może trafiam na felerną partię. Po tej butelce mówię już definitywnie pass i szukam czegoś w zamian. Szkoda, bo produkt przez wiele miesięcy był moim absolutnym faworytem.


Receptury Agafii - Tradycyjny syberyjski balsam regenerujący na brzozowym propolisie.
Wiem, że te wszystkie receptury biją rekordy popularności w sieci, ale u mnie niestety było bez wow. Pomijając już koszmarny, duszący i drażniący zapach, brak jakichkolwiek właściwości pielęgnacyjnych - włosy jak suche były, tak zostały, nie było ich wcale łatwiej rozczesać, nie zauważyłam ani regeneracji, ani nawilżenia. Ponadto balsam koszmarnie zapychał mi skórę głowy. Po każdym użyciu pojawiały się bolące krostki, a stosowanie na samą długość włosów mijało się z celem, ponieważ tak jak wspomniałam, balsam kompletnie nie poprawiał ich stanu. Kupiłam pierwszy i na pewno ostatni raz.


Alterra Maska i odżywka nawilżająca Granat i Aloes.
Uwielbiam szampony z Alterry. Są rewelacyjne. Włosy są świetnie oczyszczone, błyszczące, pachnące. Kupuję je namiętnie. Niestety zarówno odżywka, jak i maska /która w moim odczuciu jest po prostu tą samą odżywką zamkniętą jedynie w innym opakowaniu/ to klapy na całej linii. Zero, ale to naprawdę kompletnie żadnych właściwości pielęgnacyjnych. Włosy po nich nadal są przeraźliwie suche, nie ma śladu po jakiejkolwiek regeneracji. Ustalmy jedno - nie wymagam działania pro od produktów drogeryjnych, ale żeby chociaż trochę, odrobinę ułatwić rozczesywanie. Jedyny plus, to fakt, że poza brakiem działania nie robią krzywdy.


Veet Krem do depilacji skóry wrażliwej. 
Jeżeli to była wersja do skóry wrażliwej, to ja naprawdę nie chciałabym nigdy mieć do czynienia z tą do skóry normalnej. Mimo, że krem zastosowałam zgodnie z instrukcją nie obyło się bez koszmarnego podrażnienia i popękanej wręcz skóry, którą przez kilka dni zmuszona byłam regenerować Sudocremem i Homeoplasmine. Teraz tą tubkę czeka albo kosz na śmieci, albo zużycie na łydki - jeśli tylko będę miała w ogóle odwagę jeszcze po nią sięgnąć.

Garnier Neo Intensywny Antyperpirant Niewidoczny Krem.
Niestety niewidoczne było przede wszystkim jego działanie. Generalnie nie mam problemów z nadmierną potliwością. Zwykła Ziaja radzi sobie świetnie już od kilku lat, jedynie w sezonie letnim wspomagam się Ziajowym blokerem ca. raz w tygodniu. Zadanie nie było więc skomplikowane, a Garnier i temu nie podołał. Bardzo długo zasychał na mojej skórze, a później w ciągu dnia daleko było mu do dawania mi poczucia pewności i komfortu, mimo, że nie było upałów, samochód ma klimatyzację, a ja naprawdę nie potrzebuję jakiegoś wybitnie silnie działającego produktu. Neo dawał radę jedynie w te dni, kiedy jego użycie poprzedzone było blokerem na noc. W pozostałe koszmarne uczucie lepkości doprowadzało mnie do białej furii. Kosz i nigdy więcej.



Go Cranberry Płyn Micelarny - obszerniejszą recenzję tego koszmarka wrzuciłam kilkanaście dni temu. Od tego czasu nic się nie zmieniło - micel wypala gałki oczne wyjątkowo skutecznie powodując łzawienie jeszcze następnego dnia, a na skórze pozostawia nieprzyjemną lepką warstwę. Kosz, bo straciłam już cierpliwość.

Avon Senses Energising - żel pod prysznic z ekstraktem z eukaliptusa.
Wszystko byłoby pięknie, zapach jest nieprawdopodobny. Żel świetnie spisywałby się pod tym względem rano, dając dodatkowego kopa do działania. Ale pięknie nie jest - fantastyczny, świeży zapach utrzymuje się 3 sekundy, a żel ma koszmarną konsystencję zwartej galaretki co utrudnia wydobycie z butelki i rozprowadzenie na skórze, ponieważ mniej więcej 3/4 ląduje na dnie wanny. Niestety skuszona genialnym zapachem kupiłam od razu dwie butelki. Jedną już zdenkowałam, z drugą czekam na kolejną falę cierpliwości do tej galarety, zużywając w tym czasie inne żele zdecydowanie bardziej przyjazne użytkownikowi.


To byłoby na tyle. Oczywiście od razu wyraźnie zaznaczam, że fakt, że wyżej wymienione produkty nie sprawdziły się u mnie nie oznacza automatycznie, że nie sprawdzą się u którejś z Was. Ja po prostu z różnych względów kompletnie nie byłam w stanie się z nimi porozumieć. Dajcie znać, czy znacie te kosmetyki i jak sprawdzają się u Was - jestem bardzo ciekawa ;)

środa, 24 czerwca 2015

MACowe lato - Prep+Prime Beauty Balm SPF35 oraz Prep+Prime Fix+, czyli duet doskonały

Mniej więcej dekadę temu, jeszcze zanim zyskałam jakąkolwiek szerszą kosmetyczną świadomość, mój letni makijaż i pielęgnacja nie różniły się znacząco od tego, co nakładałam na twarz w pozostałe miesiące roku. Zmiana następowała powoli, wydaje mi się, że również z biegiem lat dorastałam do tego, że opcja szpachla+pełen mat to nie do końca to, co mam ochotę nosić na twarzy. Krok po kroku robiłam odwrót od kryjących podkładów, zastępując je lżejszymi i mniej kryjącymi. Dopuściłam też do siebie myśl o delikatnym, kontrolowanym błysku. Zimą stosuję oczywiście nadal bardziej treściwe formuły - zarówno kremów, jak i podkładów, latem natomiast sięgam już w zasadzie tylko i wyłącznie po bardzo lekkie produkty, które zapewniają mojej skórze jednolity kolor i ultra delikatny efekt. Ma być świeżo, estetycznie, ale mój makijaż nie ma być widoczny. Moja letnia pielęgnacja jest także w 100% nastawiona na to, by nie obciążać skóry, a jedynie nawilżyć ją i wspomóc jej naturalny blask, o który latem nie trzeba specjalnie zabiegać.
Dzisiaj chciałabym przedstawić Wam dwa produkty, które już od kilki sezonów na stałe goszczą na mojej letniej półce. BB i Fix+ MACa. Śmiało zaryzykuję stwierdzenie, że znalazłam Św. Graala.


Fix+ to produkt, który przez wiele osób jest błędnie postrzegany jako spray utrwalający makijaż. W rzeczywistości to ultralekka mgiełka z wody źródlanej bogatej w minerały i ekstrakty roślinne z ogórka, rumianku i zielonej herbaty z dodatkiem kofeiny, które nawilżają, odświeżają oraz tonizują skórę, pomagając dodatkowo zminimalizować opuchliznę. Jego głównym zadaniem jest przygotować skórę do makijażu i ewentualnie wykończyć go likwidując efekt tzw. spudrowania, czyli widocznej struktury produktów na twarzy. Spray może być również stosowany w ciągu dnia do odświeżenia buzi bez obawy o naruszenie makijażu. Osobiście zimą stosuję Fix+ przed aplikacją kremu, tak by wydobyć z jego działania jak najwięcej, latem w ciągu dnia ograniczam się jedynie do tej mgiełki, serum i krem aplikując na noc.


To, co ja uważam za główną zaletę tego produktu, to fakt, że naprawdę skóra wygląda po jego aplikacji świetnie. Jest świeża, ukojona, gładka i rozjaśniona. Fix+ obkurcza pory, bardzo ładnie nawilża i subtelnie rozświetla skórę. Nie pozostawia na skórze wyczuwalnej warstwy, nie klei się, ani nie lepi. Bardzo dobrze się wchłania. Podkład i pozostała kolorówka aplikują się na nim idealnie. Nic się nie warzy, nie wałkuje, wszystko stapia się ze skórą. Oczywiście znaczenie ma również rodzaj zastosowanego podkładu, ponieważ na źle dobrany fluid nawet Fix+ niewiele pomoże.


Mgiełka potrafi zdziałać cuda również w kwestii tego, o czym już wspomniałam - Fix+ potrafi uratować makijaż, stopić ze sobą jego warstwy, nadać buzi świeży i estetyczny wygląd. Czasami w czasie ekstremalnych upałów sięgam po niego również w ciągu dnia, zamiast wody termalnej.
Niestety nie ma co liczyć na magiczne działanie tego spray, jeśli zechcemy zastosować go w roli typowego fixera. Nie taka jego rola, nie takie działanie.


Kolejnym produktem, po który sięgam zawsze latem, a często nie stronię od niego również w zimowe weekendy, kiedy nie mam ochoty na cięższe konsystencje, jest BB, o którym wielokrotnie już na tym blogu wspominałam, a nie wiedzieć czemu, nie doczekał się on jeszcze pełnej recenzji. Generalnie przetestowałam w swoim życiu kilkanaście tego typu kremów  - zarówno azjatyckich, jak i tych dostępnych w perfumeriach.






 Ponieważ Azja nie sprawdza się w przypadku mojej skóry w ogóle, przez jakiś czas byłam wierna Clinique i Estee Lauder. Dopóki nie znalazłam MACa. Ten, autentycznie mnie zachwycił. Przede wszystkim świetnie wygląda na twarzy, nie ma mowy o smugach, zaciekach, włażeniu w pory, czy zmarszczki. Po drugie ma rewelacyjne krycie przy zachowaniu pełnej lekkości. Aplikuje się bajecznie łatwo. Na skórze jest niewidoczny - wtapia się i wchłania jak krem nawilżający, ujednolicając przy tym cerę, maskując wszelkie dyskoloracje i zaczerwienienia. Skóra jest świeża, promienna, gładka. Nie widać na niej struktury produktu. Oczywiście nie jest to krycie na poziomie Double Wear'a, ale jak na BB jest ponadprzeciętne. Co ważne MAC zachowuje swoje właściwości przez długie godziny. Nie jest tłusty, ani lepki, nie wzmaga błyszczenia skóry. Mimo to nie wysusza jej i nie ściąga. Nie wpływa negatywnie na jej stan - nie ma wysypów niespodzianek, ani zanieczyszczeń. W ciągu dnia ściera się oczywiście, zwłaszcza jeśli dotykam twarzy, nie ma jednak problemu ze zwarzonymi, brzydkimi plackami produktu. Nawet w upały.

Zimą stosuję go również czasami w roli bazy pod podkład. Również zastosowany w ten sposób świetnie spełnia swoje zadanie.


Dodatkowym atutem jest SPF 35.

Do tego kremu przekonałam nawet ostatnio moją mamę, która o niczym innym poza Estee Lauder nie chciała nawet słyszeć. Po nałożeniu w salonie odpowiedniego dla niej odcienia zdecydowała się natychmiast, podzielając moją opinię, że naprawdę MAC zostawia konkurencję daleko w tyle. 

Odcień Extra Light ma tu wyraźnie różowe tony - określany jest przez producenta jako pale alabaster
Po roztarciu widać jak świetnie odcień dopasowuje się do skóry - różowy pigment na mojej skórze ewidentnie zanika, mimo, że większość chłodnych odcień momentalnie mnie 'świnkuje'

Fix + to koszt 90pln za 100ml /w tym przypadku średnim rozwiązaniem jest travel size - 42pln-30ml bez opcji Back2MAC/. BB to 40ml za 130pln. Dostępny w bardzo szerokiej gamie odcieni.

Po aplikacji Fix+ na nałożony wcześniej BB
Po wchłonięciu się mgiełki w BB - wyraźnie widać, że struktura kremu nie została naruszona, nie ma plan, ani zacieków

Podsumowując - Ten duet utrwalony transparentnym sypańcem z linii Pre+Prime jest dla mnie bezkonkurencyjny. Niewyczuwalny, niezauważalny, a robi to, co do niego należy. Sprawia, że mój makijaż jest świeży i bardzo lekki, a skóra jednolita i ładna przez długi czas. Na tak przygotowanej skórze bez najmniejszych problemów rozcierają się pozostałe produkty, takie jak róż, bronzer, czy rozświetlacz. Dodatkowo, obydwa są naprawdę diabelnie wydajne, co czyni je autentycznymi czarnymi końmi wśród produktów dostępnych na polskim rynku.


p.s. plamy widoczne na swatchach są plamami na obiektywie, których od dłuższego czasu nie jestem w stanie w żaden sposób usunąć.


niedziela, 21 czerwca 2015

MAC - Pigmenty - Naked & Vanilla

Sezon ślubny w pełni - te z Was, które malują, bądź ten wyjątkowy dzień mają dopiero przed sobą i mają w planach samodzielnie wykonać swój makijaż z pewnością zainteresują te dwie maleńkie fiolki kryjące w sobie przepiękną zawartość. Przed Wami pigmenty MAC z regularnej oferty, idealnie wpisujące się w estetykę makijażu na tę wyjątkową okazję - Naked oraz Vanilla.


Opakowania, które widzicie na zdjęciach to miniaturowe wersje travel size dostępne w salonach firmowych za ca. 45pln. Ich jedyną wadą jest niemożliwość wymiany opróżnionych fiolek w ramach Back2MAC, aczkolwiek w przypadku pigmentów nie wydaje mi się to aż tak istotnym mankamentem, ponieważ nikt raczej w tak zawrotnym tempie nie zużywa tego typu produktów, by jakoś namiętnie wymieniać je na pomadki.


Pigmenty w zmniejszonych objętościach zawierają aż 2,5g proszku. To dużo, zważywszy na to, że standardowa wersja ma ich 4,5. Do wyboru jest kilka najpopularniejszych odcieni, problem jest jedynie z dostępnością, ponieważ półeczka z reguły już w parę dni po dostawie świeci pustkami.  
Odcień Vanilla to bajeczna kość słoniowa w wykończeniu Frost, która przepięknie opalizuje tworząc trójwymiarowy efekt i idealnie rozświetlając spojrzenie.



Naked to beż ze złotymi opiłkami - teoretycznie matowy - w praktyce również delikatnie opalizujący na zgaszone różowe złoto. Odcień idealny do rozcierania granic, bądź podobnie jak poprzednik rozświetlania wewnętrznego kącika.


Obydwa odcienie ze względu na swoją uniwersalność nie tylko wspaniale podkręcają i uzupełniają każdy makijaż, ale są również świetną opcją na 'szybkie oko'. Zastosowane solo, wzbogacone jedynie kreską w linii rzęs są całkowicie samowystarczalne i bez zbędnych dodatków robią całą robotę. Spojrzenie jest świeże i wypoczęte, oczy pięknie i subtelnie podkreślone.


Wydajność jest bezdyskusyjna. Proszki są zazwyczaj bardziej nasycone pigmentem niż cienie prasowane, wystarczy więc naprawdę odrobina produktu na koniuszku pędzla, by uzyskać pożądany efekt.


Każdy z tych odcieni świetnie sprawdza się zarówno na powiece, jak i w roli rozświetlacza na kościach policzkowych - zastosowany oczywiście z umiarem.


 Pigmenty są zmielone na puch i mają lekko kremową konsystencję, dzięki czemu nie osypują się jakoś ponadprzeciętnie, aczkolwiek ja zawsze jestem w tej kwestii bardzo ostrożna, jeśli mam do czynienia z osobą noszącą szkła kontaktowe. Z reguły powstrzymuję się przed wypowiadaniem w kwestii trwałości - wszystkie makijaże wykonuję bowiem na Paint Potach i nie zdarzyło mi się, by cokolwiek nie trzymało się na nich jak przyspawane do powieki.



Wrzucam tak dużo swatchy, by w różnym świetle i pod innymi kątami jak najlepiej pokazać Wam, na co je stać.

 

Jakiekolwiek podsumowania i dodatkowe rekomendacje wydają mi się zbędne - te dwie małe fiolki na stałe zagościły już w moim kufrze - sama sięgam po nie praktycznie każdego dnia, a każda osoba, którą nimi malowałam była zauroczona - zarówno Vanillą, jak i Naked. To bardzo uniwersalne odcienie i kolor w czystej postaci. Wyjątkowo udane propozycje MACa.


sobota, 20 czerwca 2015

Zużycia kilku miesięcy plus garść kolejnych nowości

Czas biegnie jak oszalały. Za kilka dni zacznie się lato, chociaż pogoda uparcie tkwi w jakimś kwietniowym zawieszeniu. Mało mnie tu ostatnio, ponieważ naprawdę dużo się dzieje. Każdy wolny dzień poświęcamy na jeżdżenie. Ostatnie weekendy spędziłyśmy z N. w Krakowie, bawiąc się fenomenalnie. Dlatego też od dawna już zapowiadany post ze zużyciami pojawia się dopiero dzisiaj. Dodatkowo pokażę Wam jeszcze kilka świeżynek, które wpadły w moje ręce - rozszalałam się z zakupami w tym miesiącu. Uzupełniłam braki i zaspokoiłam kilka chciejstw. Teraz pora na jakiś mały odwyk.

Ale do rzeczy. Na pierwszy ogień zużycia.


Avon Cocoa Butter Rich Cream - zaskakująco dobre mazidło do ciała. Może bez wielkiego wow i długofalowego działania nawilżającego, ale jego przyjemny zapach i szybkie wchłanianie w 100% przekonały mnie do codziennego stosowania. Powtórka była, teraz czas na przerwę, ponieważ latem wolę specyfiki o znacznie świeższej nucie zapachowej.

Estee Lauder Take It Away - to już klasyk na mojej półce. Szukałam alternatywy, ale jego błyskawiczne i maksymalnie skuteczne działanie nie ma sobie równych. Zmywa wszystko /dosłownie/ i nie podrażnia. Uwielbiam i odkupuję zawsze, gdy tylko zbliża się do końca.


Clinique Superdefense - bardzo przyjemny i skuteczny krem na chłodniejsze miesiące. Pisałam o nim więcej w zbiorczej recenzji moich ulubionych kremów. Kolejne spotkanie czeka nas jesienią, kiedy tylko moja skóra zacznie zdradzać choćby najmniejsze oznaki przesuszenia.


Estee Lauder Advanced Night Repair - mój kolejny ulubieniec i must have na mojej półce. Kiedy wykończyłam tą buteleczkę postanowiłam zrobić sobie przerwę i spróbować przetrwać lato bez niego. Niestety po kilkunastu dniach zmuszona byłam wrócić do niego, ponieważ stan mojej skóry leciał na łeb na szyję. Wróciło przesuszenie, rozszerzone pory, wysypy niespodzianek, a podkłady odmówiły współpracy. Moja skóra wyraźnie potrzebuje Advanced, a ja bardzo lubię jego lekką formułę, szybkość wchłąniania, ekonomiczność i widoczną skuteczność.



MAC Lightfull pianka do mycia - ta seria jest jedną z mich ulubionych w MACu. Pianka świetnie oczyszcza skórę, nie wysusza na wiór i przepięknie pachnie. To już moja kolejna wykończona tubka. Stosuję ten produkt zamiennie z czyścikiem Estee Lauder.

Tołpa Płyn Micelarny - niestety nic szczególnego. Wprawdzie dobrze radzi sobie z usuwaniem makijażu, ale okropnie szczypie w oczy, co jest niestety w moim przypadku ogromnym minusem, ponieważ micel służy mi między innymi do usunięcia resztek lotionu EL Take It Away. Rozstajemy się na zawsze i bez żalu.


MAC - Brush Cleanser - mój kolejny hit. Uwielbiam za maksymalną skuteczność w doczyszczaniu wszelkiego rodzaju zabrudzeń i fakt, że pędzle niemal natychmiast są suche. Nie zastąpi oczywiście regularnego, porządnego prańska, ale z dnia na dzień, kiedy potrzebuję na już mieć gotowy zestaw narzędzi, a na pranie nie ma już czasu, albo siły - jest niezastąpiony.


MUFE Aqua Smoky Lash - tusz tak zły, że aż brak mi słów. Podstawowa wersja wyrywa z butów, wodoodporna nadaje się jedynie do kosza. I taki właśnie los ją spotkał. Recenzowałam tą maskarę jakiś czas temu. Grudy, osypywanie, brudzenie to tylko część moich zarzutów. Nigdy więcej. 

Próbki
Sisley - Botanical Detox - rewelacja w czystej postaci. Świetny produkt, który już po pierwszym zastosowaniu daje widoczne rezultaty - pory są obkurczone, a skóra świeża, rozświetlona  i pozbawiona opuchlizny. Z całą pewnością pewny kandydat do zakupu.


Sisley - Phyto Teint Expert - w przeciwieństwie do poprzednika - rozczarowanie. Wygląda na to, że ja ogólnie nie mam szans na to, by polubić się z podkładami tej marki. Ten bezlitośnie podkreślił to, co staram się ukryć, w dodatku mazał się niemiłosiernie i utleniał. Pass.

Chantarelle Normacell Mandelic Acid Night Cream - dosyć pewny kandydat do zakupu. Porządny krem na noc, który nie podrażniał, a sprawiał, że skóra była ładna i świeża. Pory były zminimalizowane, a nawilżenie utrzymane.

Biotherm Skin Vivo - niestety bez wow. Ot, krem i niewiele więcej. Zużyłam, zapomniałam.

Kremy pod oczy - Shiseido Ibuki i Sylveco Łagodzący  - wrzucam do jednego worka, bo i tu nie mam powodów, by się rozpisywać. Żaden z nich mnie nie zachwycił, obydwa niemiłosiernie podrażniły i spowodowały koszmarne łzawienie.

Włosy - Bumble and Bumble - odżywki Surf i ColorMinded - po raz kolejny bez zachwytu, mimo, że bardzo liczyłam na ich niewiarygodną moc sprawczą. Po Surf włosy były sianowate i pozbijane w strąki - ok, ja rozumiem beach look, ale nie do końca moje wyobrażenie o nim pokrywa się z tym, co na ten temat sądzi producent. ColorMinded również nie powalił na kolana. Włosy jak suche były, tak zostały, a niewiarygodny blask jakoś mnie nie oślepił. Szkoda.


MAC Pro Longwear Compact - I tu pokuszę się o małą dygresję - generalnie nie jest trudno zauważyć, że na tym blogu MACa jest bardzo dużo.  Czasami obawiam się, że wręcz za dużo. I to najczęściej w pozytywnym świetle.  Wynika to głównie z tego, że ja tą markę naprawdę szczerze uwielbiam.  Ale też nie podchodzę do niej bezkrytycznie - wręcz przeciwnie. Stawiam tym produktom ponad przeciętnie wysokie wymagania, bo wiem na co MACa stać. Dlatego też praktycznie każdy kosmetyk, który pojawia się na mojej półce bardzo dokładnie o wnikliwie testuję przed zakupem-czasami nawet kilka razy. Oczywiście mimo to zdarzają mi się wpadki, jak prezentowany jakiś czas temu tusz, ale jest tego naprawdę niewiele.  Bywa też tak, że decyduję się na zakup z czystej przekory, bo testy wypadają np. , 50/50 i wiem, że jest potencjał tylko trzeba znaleźć sposób, by go wydobyć. MAC ma też tą zaletę, że ceny nie są tak wybujałe jak w przypadku półki selektywnej, więc i ryzyko jest ciut mniejsze.Niestety, mimo, że rodzinę Pro Longwear bardzo sobie cenię, to akurat w tym przypadku trudno mi było o zachwyty. Compact wygląda na mojej skórze brzydko, podkreśla przesuszenia i włazi w pory. Nie pomogły żadne kombinacje ze sposobem aplikacji i pielęgnacją. Tym razem, mimo bardzo szczerej chęci zakupu tego podkładu, po prostu odpuściłam.

NEW IN -
W czerwcowych /kolejnych już nowościach/ sporo jest powrotów. Lotion złuszczający Clinique i Perfectly Clean od Estee to już klasyki w mojej pielęgnacji. Wracam zawsze i bez wahania.



Podobnie zresztą jak do Fix+ MACa, który latem stosuję często nawet zamiast kremu pod podkład. Wspaniale tonizuje skórę, świetnie nawilża i makijaż trzyma się na nim bez zarzutu.

Estee Lauder Double Wear Compact Powder - potrzebowałam pudru, który na lato zastąpi mi MACowego Sculpta, ponieważ ten zrobił się już nieco za jasny, poza tym, nie matowi skóry, co latem jest konieczne. Padło na DW, ponieważ teoretycznie świetnie sprawdza się również solo i niestety już teraz mogę śmiało stwierdzić, że jednak miłości z tego nie będzie. DW jest dla mnie stanowczo zbyt ciężki, widoczny na skórze i niestety nie matuje na tak długo, jak można byłoby przypuszczać. To jeden z niewielu produktów tej marki, do których z pewnością nie wrócę. Być może pojawi się szersza recenzja. Na pewno po wykończeniu go ponownie pokornie podrepczę do MACa.

Cartier Declaration L'Eau - moja absolutna miłość. Bardzo moja, wspaniała, świeża, lekka woda, z męskiej półki co prawda, ale osobiście jestem przeciwna takim podziałom - podobnie zresztą jak tym na wody letnie i zimowe. Nie ma w sobie dusznej słodyczy, której bez liku na kobiecych półkach, pełno w niej za to grejpfruta, cytryny, różowego pieprzu i drzewa cedrowego. Jej jedynym minusem jest koszmarnie słaba trwałość. Nawet od wersji L'Eau oczekiwałabym, że zdążę w niej chociaż dojechać do pracy. Kiepska trwałość przekłada się niestety na wydajność. Declaration ubywa w zastraszającym tempie.

Artego Rain Dance - szampon nawilżający wzbogacony o oleje. Co z tego wyniknie zobaczymy - markę bardzo lubię za jakość i normalne, jak na pro, ceny. Kupiłam go dopiero dzisiaj, trudno jest mi więc napisać o nim cokolwiek. Mam nadzieję, że zachwyci.

YR Lemon Basil - skusiłam się na ten żel wczoraj - zachwycił mnie zapach. Niestety pod prysznicem nie jest już tak kolorowo, ponieważ główny atut żelu jest ledwie wyczuwalny. Zdecydowanie bardziej urzekł mnie pod tym względem cytrynowy żel od The Body Shop, którego kompozycja zapachowa jest niemal identyczna. Po opróżnieniu tuby pewnie właśnie do TBS skieruję swoje kroki.


Rimmel - dwa maluszki Gimme Some of That i Rain Rain Go Away - ładne kolory, bardzo kusząca promocja, lakiery trwałe i szybko schnące. Jedyny mankament to lekko 'glutowata' /wybaczcie dosłowność/ konsystencja.


I wisienka na torcie, czyli prezent, który sobie zrobiłam od babci ;) Kolejna Mokobelle do kolekcji. Do dwóch gwiazdek na moim nadgarstku dołączyła srebrna rozeta. Mam ochotę na kolejne ;)

poniedziałek, 8 czerwca 2015

Go Cranberry - Żurawinowy płyn micelarny oraz New In /MAC & Fitomed/

Znowu sporo czasu minęło od mojej ostatniej aktywności tu, ale wspaniała pogoda, popołudnia spędzane w ogrodzie, a później długi weekend i sobota w słonecznym Krakowie sprawiły, że wolnego czasu na cokolwiek innego było u mnie naprawdę niewiele. Dzisiaj wracam do Was z recenzją płynu micelarnego, który kupiłam podczas targów urody we Wrocławiu i kilkoma zakupami ostatnich dwóch tygodni.


Płyn polskiej marki specjalizującej się w produkcji kosmetyków opartych na naturalnych składnikach to maleńka buteleczka o pojemności 150ml z wygodnym zamknięciem z klapką. Taka forma znacznie ułatwia i uprzyjemnia stosowanie płynu, ponieważ generalnie uważam klasyczne zakrętki za problematyczne i irytujące w produktach typu micele, czy toniki.


Dalej nie jest już niestety tak różowo.
Płyn sam w sobie ma dosyć meczący, duszny zapach, który mi osobiście kojarzy się ze wszystkim, tylko nie z żurawiną. Minusem jest również bardzo mała pojemność płynu w stosunku do jego ceny. Po rabacie zapłaciłam za niego na targach ponad 14pln, czyli naprawdę sporo, zważywszy na jego dosyć symboliczną, wręcz podróżną gramaturę. I nie jest tu usprawiedliwieniem przyjazny, naturalny skład, ponieważ na rynku coraz więcej jest produktów o takim charakterze.


Micel ma blado żółty odcień i jest delikatnie mętny. Nie pieni się, ale pozostawia na skórze lepkawą warstwę. I teraz może gwoli wyjaśnienia, kilka słów na temat tego, do czego służy mi płyn micelarny. Moje oczyszczanie skóry jest złożone i wieloetapowe. Na początku aplikuję palcami na okolice oczu lotion do demakijażu z Estee Lauder, który jest moim absolutnym must have. W ten sposób rozpuszczam te kilkanaście warstw, które każdego dnia mam na powiekach. Nie oceniam nigdy skuteczności micela w starciu z moim makijażem oczu, ponieważ nie ma takiego płynu, który by sobie z tym poradził. Po prostu. Później rozpuszczony tusz, cienie, paint poty i całą resztę wycieram właśnie płynem micelarnym, którym usuwam również wstępnie makijaż na twarzy. Widzicie zatem, że micel sam w sobie nie ma zbyt skomplikowanej roli do odegrania. Na zwyczajnie usunąć lotion i przygotować twarz na dalsze oczyszczanie z użyciem wody. Jedyne, czego od niego wymagam, to by nie podrażniał i nie piekł, oraz by skóra po jego zastosowaniu nie była ściągnięta.
Niestety Go Cranberry nie sprawdza się w tym przypadku głównie z tego powodu, że koszmarnie szczypie w oczy. Producent radzi położyć zwilżony wacik na powiekach i zaczekać, aż płyn rozpuści obecny na nich makijaż. W przypadku tego micela jest to niestety bardzo wyrafinowana tortura. Jeżeli natychmiast po usunięciu nim lotionu nie przemyję oczu wodą, łzy leją mi się strumieniami jeszcze długo po demakijażu. Zmywanie podkładu i wszelkich zanieczyszczeń z twarzy też nie jest w jego wykonaniu arcydziełem. Płyn owszem usuwa makijaż, ale nie czuję, by moja skóra była odświeżona, głównie ze względu na irytującą lepkość i utrzymujący się wyjątkowo długo zapach.



Podsumowując - sprawdziłam, przetestowałam, miłości z tego nie będzie.  Micel jest wydajny, ale to, poza wygodnym opakowaniem, w moim odczuciu jedyna zaleta. Niekorzystny stosunek pojemności do ceny /bez rabatów 17pln/, podrażnianie oczu, nieprzyjemny zapach i lepka warstwa na twarzy to tylko główne wady, które sprawiają, że sięgam po ten płyn jedynie po to, by jak najszybciej się z nim rozstać. Być może jest to produkt, który ma szansę świetnie sprawdzić się u osób, które opierają swoje oczyszczanie tylko na płynie micelarnym, a co za tym idzie są w stanie znacznie bardziej docenić jego właściwości pielęgnacyjne, których ja siłą rzeczy nie widzę, ponieważ u mnie to jedynie wstęp do oczyszczania.



Tak na marginesie dzisiejszego wpisu zaprezentuję Wam jeszcze trzy nowości, na które skusiłam się w ostatnich dniach. Odżywka Fitomed, to moje drugie spotkanie z tą marką. Zachęcona bardzo pozytywnymi doświadczeniami z tonikiem tej firmy, postanowiłam spróbować jeszcze czegoś do włosów. Moje - wiecznie farbowane - są suche jak wiór, ciekawa jestem zatem jak wpłynie na nie ta regenerująca odżywka.




Kolejne łupy to - czy ktoś jeszcze jest zaskoczony - MAC. Cudowny pigment Naked - wspaniały odcień delikatnego beżu wzbogacony o pierdyliard złotych drobinek. Miałam już okazję przetestować go nie tylko na sobie, ale również zachwycić nim jedną ze swoich tegorocznych panien młodych. Jet piękny i świetnie sprawdza się w dziennych i okazjonalnych makijażach Na dniach postaram się o recenzję dwóch pięknych pigmentów z tej marki, które bardzo szybko wskoczyły do moich ulubieńców.




Drugi MACzek to nowy podkład tej marki z rodziny Pro Longwear. Nie dogadałam się niestety z kompaktem, ale ta wodoodporna wersja zachęciła mnie po kilku użyciach na tyle, by skusić się na pełnowymiarowe opakowanie. Już na wstępie mogę powiedzieć, że bardzo pozytywnie odebrałam opakowanie tego fluidu. Biorąc pod uwagę typowo wakacyjny charakter tego produktu, miękka tubka to strzał w dziesiątkę. Łatwo wrzucić ją do walizki bez obawy, że stłucze się, bądź ukruszy. Pełna recenzja po dłuższych testach.




Bonus - jedna z asystentek dzisiejszej sesji - Beza ;) Druga - dwunożna, w tym czasie skutecznie i bezustannie 'telepotała' scenografią.






You might also like:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...