czwartek, 2 kwietnia 2015

Ulubione kremy nawilżające - Hydrationist EL, Superdefense Clinique oraz Super Moisture MAC

Dzisiaj, dla odmiany po serii wpisów na temat kolorówki, będzie trochę na temat moich ulubieńców w kategorii pielęgnacja.
Na początku kilka wniosków, do których doszłam już jakiś czas temu i które pomogły mi ustawić właściwe dbanie o cerę.

 
Przede wszystkim, po okresie namiętnych testów i sprawdzania niemalże wszystkiego, co zdołały wypuścić na rynek koncerny kosmetyczne porzuciłam większość eksperymentów. Generalnie robiły one mojej skórze więcej krzywdy, niż było z nich pożytku. Wieczne przesuszenie, niekontrolowane wysypy i rollercoaster - tak naprawdę w ciągu tego czasu nigdy nie wiedziałam z czym przyjdzie mi się zmierzyć o poranku. Niby dopasowywałam wstępnie rodzaj testowanych produktów do typu mojej cery, ale mnogość i częstotliwość zmian nie kończyła się dobrze dla mojej skóry. Przestałam również testować produkty niejako 'na siłę' - bo to super nowość, bo u koleżanki świetnie zadziałało, bo przecież skoro tak dużo osób to stosuje, to coś w tym musi być - nie - nie musi. Nie musi być w tym nic poza sprawnie wykoncypowanym działaniem PRowców. Po wielu godzinach przegadanych z moją koleżanką, która jest doświadczoną kosmetyczką z bardzo długim stażem, wyeliminowałam definitywnie marki, które z jakichś względów nie służą mojej cerze - zrobiłam wyraźny zwrot w kierunku amerykańskiej pielęgnacji, ponieważ ta tak naprawdę sprawdza się u mnie najlepiej. Pomyślicie, że oszalałam - nie do końca. To właśnie ona uświadomiła mi coś, co na pozór może brzmieć jak szaleństwo, ale po głębszej analizie ma sens. Mianowicie - specyfika pielęgnacji na kontynentach jest różna - bazy produktów są różne. Moja skóra wyraźnie nie lubi się z pielęgnacją europejską - pomijając już nawet fakt, że np. francuskie specyfiki /m.in. Guerlain, Chanel, YSL, Lancome/ są dla mnie zbyt mocno perfumowane i nie jestem w stanie stosować na twarzy kremu, którego zapach czuję jeszcze o 12 w południe, to niestety, ale np. cały L'oreal dodatkowo boleśnie mnie wysypuję, a np. Clarins dla odmiany nie robi u mnie po prostu nic i może co najwyżej służyć mi jako dość kosztowny odświeżacz powietrza w pokoju. Podobnie zresztą, jak pielęgnacja azjatycka, która może nie jest aż tak napakowana substancjami zapachowymi, ale na mojej skórze daje efekt podobny do posmarowania się zwykłą wodą /za wyjątkiem magicznego Silk Peeling Powder od Sensai, ale ten służy chyba każdemu bez względu na wiek, płeć i rodzaj cery/. Wielokrotnie spotkałam się z dowodem na tą, wydawałoby się wydumaną teorię. Dla przykładu - klientki, które z powodzeniem stosowały najbardziej selektywne linie Sensai, namówione np. na szwajcarskie La Prairie, które przecież również jest topem topów wśród produktów ekskluzywnych wracały zawiedzione do swoich ulubionych produktów, ponieważ te europejskie okazywały się u nich po prostu nieskuteczne.


Oczywiście to nie jest prawidłowość, która bezwzględnie musi mieć zastosowanie u wszystkich, są skóry o znacznie większej tolerancji niż moja, ale jeżeli jesteście w stanie zaobserwować pogorszenie stanu swojej cery po niektórych produktach, spróbujcie iść w tą stronę - spojrzeć na to bardziej wnikliwie i być może będziecie w stanie określić rodzaj, bądź pochodzenie pielęgnacji, która Wam po prostu nie służy.
Ale wracając do pielęgnacji amerykańskiej, na której po wielu testach skupiłam swoją uwagę. Doceniłam ją przede wszystkim dlatego, że na mojej skórze daje widoczne i odczuwalne efekty, jednocześnie nie robiąc jej żadnej krzywdy. Odpowiada mi konsystencja i bardzo subtelny zapach. Dobrze dogaduję się między innymi  z Estee Lauder, Algenistem, Glam Glow, MACiem /tak, wiem, że to marka kanadyjska - chodzi o szersze ujęcie - kontynentalne ;)/ od wielu lat z powodzeniem stosuję także Clinique'a. Niekoniecznie polubiłam się może z Rexaline, ale nie można mieć wszystkiego. I dzisiaj, po tym trochę przydługim wprowadzeniu chciałabym Wam przedstawić trzy kremy, które od ubiegłego lata stale goszczą na mojej półce.
Tak jak wspominałam Wam w recenzji Advanced Night Repair - KLIK! na ten moment ograniczyłam pielęgnację przeciwstarzeniową do jego działania - zapewnia mi wszystko, czego potrzebuję - skóra jest promienna, rozświetlona, wolna od przebarwień, wygładzona i przyjemnie napięta - o nawilżeniu nie wspominając. To ostatnie dodatkowo jeszcze dostarczam w postaci kremów, które poza tym mają mi również dostarczyć ochronę i stanowić barierę dla czynników zewnętrznych, ponieważ jak wiadomo serum to czysta esencja, której aplikacja powinna poprzedzać nałożenie warstwy ochronnej w postaci kremu.


Zacznijmy alfabetycznie,  od Hydrationist marki Estee Lauder.  Ten krem to jedno z moich większych odkryć kosmetycznych i jednocześnie jeden z bardziej niedocenianych produktów EL. Ok, jest bo jest,  ale stoi sobie na samym dole i rzadko kiedy ktoś po niego sięga,  a to duży błąd, ponieważ to jeden z lepszych kremów nawilżających na rynku. Przede wszystkim Hydrationist nie jest żelem - nawet w wersji przeznaczonej dla cery normalnej/mieszanej, a nieprawdopodobnie przyjemnym, lekkim musem - nie pozostawia zatem na skórze warstwy charakterystycznej dla wielu żelowych konsystencji dostępnych na rynku, a co za tym idzie idealnie współpracuje z każdym podkładem pod którym go testowałam. Wchłania się znakomicie zapewniając skórze natychmiastową ulgę i ukojenie. Świetnie sprawdza się w nocy w duecie z Advanced Night Repair. Rano skóra jest przyjemnie nawilżona i świeża. Zawiera wodę biomimetyczną i wyciąg z 'wiecznej rośliny', które odpowiadają za wyjątkowo dobre wchłanianie się kremu wgłąb skóry i zwiększenie oraz utrzymanie optymalnego poziomu nawilżenia skóry, a to jak wiadomo jest podstawowym warunkiem podtrzymania młodości skóry. Nie zapycha, nie obciąża i pięknie, ale bardzo subtelnie pachnie. To mój absolutny faworyt i ulubieniec w kategorii lekkich kremów nawilżających. Działa świetnie, jest bardzo wydajny, bezproblemowy i uniwersalny. Wyróżnia go z pewnością skuteczność i konsystencja, którą zdołał zdetronizować żelowe nawilżacze z MACa i Clinique, z którego portfolio pochodzi kolejny krem, który chciałabym Wam przybliżyć.
 

Superdefense SPF 20 Daily Defese Moisturizer, o którym mowa to już produkt typowo dzienny wzbogacony o filtr. Konsystencja tego kremu, w wersji tym razem dla cery suchej, jest znacznie bogatsza. SD pozbawiony jest całkowicie substancji zapachowych, co nie każdemu może odpowiadać, ponieważ wyczuwalny jest wyraźny zapach składników. Mi osobiście kompletnie to nie przeszkadza, wręcz lubię tą charakterystyczną woń. Krem bardzo dobrze się wchłania, ale potrzebuje na to odrobinę więcej czasu niż Hydrationist, co jest zrozumiałe chociażby ze względu na różnicę w rodzaju cery do której jest przeznaczony. Podobnie jak poprzednik nie zapycha. Stanowi rewelacyjną ochronę skóry skłonnej do przesuszeń. Bardzo lubię stosować ten krem pod długotrwałe podkłady typu DW, czy Pro Longwear, ponieważ ułatwia ich aplikację i zapobiega wysuszaniu przez nie skóry. Zestaw przeciwutleniaczy, o które został wzbogacony czyni go świetnym miejskim kremem, który zapobiega odwodnieniu jednocześnie chroniąc skórę przez zanieczyszczeniami powietrza. Zaaplikowany na dzień, bardzo dobrze przygotowuje skórę na przyjęcie makijażu, ładnie łagodzi ewentualne podrażnienia i rozjaśnia optycznie skórę. Stosuję go zamiennie z moim trzecim ulubieńcem - Studio Moisture od MAC.
 

Konsystencje obydwu produktów są bardzo zbliżone - SM również jest bardzo treściwy i odżywczy. W odróżnieniu od swoich poprzedników występuje jedynie w wersji przeznaczonej do wszystkich typów skóry, ale siłą rzeczy cery mocno przetłuszczające się raczej się z nim nie polubią. Nie zawiera SPF, został za to wzbogacony o ekstrakty roślinne z marakui, liści szpinaku, zielonej herbaty, alg, ziaren pszenicy i kokosa. Bardzo ładnie się wchłania i podobnie jak opisywane wyżej produkty, świetnie współpracuje z podkładami, również tymi o przedłużonej trwałości. Idealnie utrzymuje nawilżenie skóry w ciągu dnia, po wieczornym demakijażu nie ma uczucia dyskomfortu, zminimalizowane się ściągnięcie skóry. Podobnie jak SD dobrze radzi sobie z przygotowaniem skóry na przyjęcie makijażu - łagodzi, rozjaśnia, zmiękcza. Nie zaobserwowałam obciążenia skóry, zapychania, czy pogorszenia jej stanu. Krem dostępny jest w pojemności regularnej - 50ml w słoiczku i travel size - 30ml w tubce. Zapach jest bardzo delikatny i powiedziałabym - charakterystyczny dla pielęgnacji tej marki.

Istotne jest również to, że makijaż na wszystkich tych trzech kremach utrzymuje się  bez problemu cały dzień - ani podkład, ani puder nie warzą się, nie zbierają w placki, nie migrują. Oczywiście przy Superdefense i Super Moisture konieczne jest częstsze zmatowienie buzi, ale to nic w porównaniu z komfortem i nawilżeniem, jakie zapewniają skórze.


Podejrzewam, że wraz z nadejściem bardzo ciepłych dni będę skłaniała się ku lżejszym konsystencjom ograniczając powyższe produkty jedynie do Hydrationista, jesienią natomiast z całą pewnością powtórzę zestaw tych trzech kremów, ponieważ w połączeniu z ANR ta kombinacja zapewniła mi tak potrzebne mojej skórze ukojenie, nawilżenie i odżywienie skóry. To była tak naprawdę pierwsza zima od mniej więcej trzech lat, kiedy udało mi się tak idealnie ustawić pielęgnację, że wszystko inne stało się zbędne. Wszystkie trzy kremy świetnie się uzupełniały, a ja pierwszy raz nie walczyłam z koszmarnym przesuszeniem, suchymi skórkami, podrażnieniem i całym zestawem bonusów sezonu grzewczego. Podejrzewam, że bardzo duży wpływ na to miał również odwrót od żelowych konsystencji, przy których uparcie trwałam całe lata. Ja nie twierdzę oczywiście, że żele są złe, mam wśród nich kilku swoich ulubieńców i absolutne perełki, ale niestety czas płynie i moja skóra potrzebuje już wyraźnie bogatszych formuł. Konsystencje, które nawet zimą sprawdzały się na mojej skórze kilka lat temu, już w ubiegłym roku okazały się niewystarczające i nawilżenie, które zapewniałam mojej skórze w nocy wspomagając się przecież nawet maskami nawilżającymi, w trakcie dnia po prostu znikało, rujnowane przez zmiany temperatury, klimatyzację, etc. Ten zestaw okazał się pod tym względem strzałem w dziesiątkę. Dorosłam już również do tego, by trwać wiernie przy produktach, które mi służą i nie kombinować - przynajmniej w temacie pielęgnacji.

8 komentarzy:

  1. Nie polubiłam się z pielęgnacją EL głównie ze względu na konsystencję. Jakoś wyczuwam silikony. Taki poślizg dziwny. Pewnie w innych markach też jest ich od diabła tylko lepiej ukryte ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A których kremów uzywalas? Mi osobiście silikony w pielęgnacji zupełnie nie przeszkadzają - nie lubię ich jedynie w produktach do włosów. W twarzy nie jestem w stanie znieść głównie parafiny i dużego stężenia subst zapachowych.

      Usuń
    2. Revitalizing Supreme, DayWear, ANR Eye. Ponoć Re-Nutrive jest ok ale już nie kupiłam :)

      Usuń
    3. Hmmm... RS jest faktycznie mocno silikonowy, więc przy Twojej suchej skórze może Ci nie odpowiadać, DW lubię, ale przyznaję szczerze, że to nie jest mój Św. Graal w tej marce, w przeciwieństwie do ANR Eye, który naprawdę wyjątkowo lubię, bo mnie świetnie nawilża. Może spróbuj - na początku w próbkach i pod warunkiem, że oczywiście masz jeszcze ochotę na dalsze eksperymenty z pielęgnacją Estee - czegoś bogatszego, jak np. Adv. Time Zone - on jest dostępny w dwóch konsystencjach i wersji nocnej, albo tak jak wspomniałaś Re-Nutriv - masz w Warszawie salony, więc tym samym lepszy dostęp do świeżutkich testerów, o co niestety w sieciówkach często trudno ;)

      Usuń
  2. To ja mam odwrotnie:) Uwazam ze amerykanska jest bardzo nafaszerowana swinstwami i niestety to sa tylko powierzchownie czynne substancje i bardzo kleiste:)
    A mowisz ze japonskie dla Ciebie to woda? Niebardzo rozumiem bo nawet emulsje Kanebo sa zawiesiste - w zaleznosci odczywiscie od typu skory, stad podzialy.Hmm
    Z tymi kontynetami sie zgadzam bo jak pisalam u siebie kiedys i omawiajac Miracle touch Lancome co kontynent to sa roznice i w klimacie i w skorze i w filozofii i w genetyce:)
    Fajny post, inny pkt widzenia ale niestety koncerny amerykanskie jak dla mnie wiecej czopuja niz lecza:)I sa u mnie na szarym koncu, a pracujac tutaj w uk, wielokrotnie sie o tym przekonalam na twarzach klientek. Oczywiscie jak piszesz, nie u kazdego to musi byc regula, zawsze sa wyjatki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z tą wodą miałam na myśli efekt, nie konsystencję. Azja nie robi u mnie praktycznie nic - nie jestem w stanie porozumieć się z tą pielęgnacją. Lekkie konsystencje Kanebo nie dają efektu, a bogatsze zapychają. Shiseido mimo kilku podejść też nie zdołało mnie olsnic, a szkoda, bo w pewnym momencie bardzo chciałam znaleźć tam coś dla siebie - taka fajna wydawała mi się ta marka :) nawet jeszcze Ibuki testowałam i nic, więc dałam sobie spokój. Ja wiem, że to takie mało popularne, lubić i chwalić amerykańską pielęgnację, ale ja ją naprawdę lubię i służy mi znakomicie. Mimo, że przetestowałam tony tego wszystkiego, to i tak kończy się powrotem do tego samego, bo nie jestem w stanie znaleźć godnych następców ;)

      Usuń
  3. Bardzo ciekawa teoria z tymi bazami.nigdy sie nad tym nie zastanawialam...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie dziwię Ci się- ja również do pewnego momentu nie rozpatrywalam tego pod tym kątem. Ale zastanawiając się nad tym i analizując nie tylko swój przypadek, ale także te, z którymi zetknęlam się w perfumerii, doszłam do wniosku, że to naprawdę ma jakiś sens, zwłaszcza, że nie usłyszałam tego od kogoś bez wiedzy i dużego doświadczenia ;)

      Usuń

Bardzo serdecznie dziękuję za każdy komentarz :)

/Jednocześnie zmuszona jestem niestety zastrzec sobie prawo do usuwania komentarzy zawierających wulgaryzmy, SPAM, czy pisanych jedynie po to, by umieścić w nich link, czy odnośnik niezwiązany z tematem postu/

You might also like:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...