sobota, 20 czerwca 2015

Zużycia kilku miesięcy plus garść kolejnych nowości

Czas biegnie jak oszalały. Za kilka dni zacznie się lato, chociaż pogoda uparcie tkwi w jakimś kwietniowym zawieszeniu. Mało mnie tu ostatnio, ponieważ naprawdę dużo się dzieje. Każdy wolny dzień poświęcamy na jeżdżenie. Ostatnie weekendy spędziłyśmy z N. w Krakowie, bawiąc się fenomenalnie. Dlatego też od dawna już zapowiadany post ze zużyciami pojawia się dopiero dzisiaj. Dodatkowo pokażę Wam jeszcze kilka świeżynek, które wpadły w moje ręce - rozszalałam się z zakupami w tym miesiącu. Uzupełniłam braki i zaspokoiłam kilka chciejstw. Teraz pora na jakiś mały odwyk.

Ale do rzeczy. Na pierwszy ogień zużycia.


Avon Cocoa Butter Rich Cream - zaskakująco dobre mazidło do ciała. Może bez wielkiego wow i długofalowego działania nawilżającego, ale jego przyjemny zapach i szybkie wchłanianie w 100% przekonały mnie do codziennego stosowania. Powtórka była, teraz czas na przerwę, ponieważ latem wolę specyfiki o znacznie świeższej nucie zapachowej.

Estee Lauder Take It Away - to już klasyk na mojej półce. Szukałam alternatywy, ale jego błyskawiczne i maksymalnie skuteczne działanie nie ma sobie równych. Zmywa wszystko /dosłownie/ i nie podrażnia. Uwielbiam i odkupuję zawsze, gdy tylko zbliża się do końca.


Clinique Superdefense - bardzo przyjemny i skuteczny krem na chłodniejsze miesiące. Pisałam o nim więcej w zbiorczej recenzji moich ulubionych kremów. Kolejne spotkanie czeka nas jesienią, kiedy tylko moja skóra zacznie zdradzać choćby najmniejsze oznaki przesuszenia.


Estee Lauder Advanced Night Repair - mój kolejny ulubieniec i must have na mojej półce. Kiedy wykończyłam tą buteleczkę postanowiłam zrobić sobie przerwę i spróbować przetrwać lato bez niego. Niestety po kilkunastu dniach zmuszona byłam wrócić do niego, ponieważ stan mojej skóry leciał na łeb na szyję. Wróciło przesuszenie, rozszerzone pory, wysypy niespodzianek, a podkłady odmówiły współpracy. Moja skóra wyraźnie potrzebuje Advanced, a ja bardzo lubię jego lekką formułę, szybkość wchłąniania, ekonomiczność i widoczną skuteczność.



MAC Lightfull pianka do mycia - ta seria jest jedną z mich ulubionych w MACu. Pianka świetnie oczyszcza skórę, nie wysusza na wiór i przepięknie pachnie. To już moja kolejna wykończona tubka. Stosuję ten produkt zamiennie z czyścikiem Estee Lauder.

Tołpa Płyn Micelarny - niestety nic szczególnego. Wprawdzie dobrze radzi sobie z usuwaniem makijażu, ale okropnie szczypie w oczy, co jest niestety w moim przypadku ogromnym minusem, ponieważ micel służy mi między innymi do usunięcia resztek lotionu EL Take It Away. Rozstajemy się na zawsze i bez żalu.


MAC - Brush Cleanser - mój kolejny hit. Uwielbiam za maksymalną skuteczność w doczyszczaniu wszelkiego rodzaju zabrudzeń i fakt, że pędzle niemal natychmiast są suche. Nie zastąpi oczywiście regularnego, porządnego prańska, ale z dnia na dzień, kiedy potrzebuję na już mieć gotowy zestaw narzędzi, a na pranie nie ma już czasu, albo siły - jest niezastąpiony.


MUFE Aqua Smoky Lash - tusz tak zły, że aż brak mi słów. Podstawowa wersja wyrywa z butów, wodoodporna nadaje się jedynie do kosza. I taki właśnie los ją spotkał. Recenzowałam tą maskarę jakiś czas temu. Grudy, osypywanie, brudzenie to tylko część moich zarzutów. Nigdy więcej. 

Próbki
Sisley - Botanical Detox - rewelacja w czystej postaci. Świetny produkt, który już po pierwszym zastosowaniu daje widoczne rezultaty - pory są obkurczone, a skóra świeża, rozświetlona  i pozbawiona opuchlizny. Z całą pewnością pewny kandydat do zakupu.


Sisley - Phyto Teint Expert - w przeciwieństwie do poprzednika - rozczarowanie. Wygląda na to, że ja ogólnie nie mam szans na to, by polubić się z podkładami tej marki. Ten bezlitośnie podkreślił to, co staram się ukryć, w dodatku mazał się niemiłosiernie i utleniał. Pass.

Chantarelle Normacell Mandelic Acid Night Cream - dosyć pewny kandydat do zakupu. Porządny krem na noc, który nie podrażniał, a sprawiał, że skóra była ładna i świeża. Pory były zminimalizowane, a nawilżenie utrzymane.

Biotherm Skin Vivo - niestety bez wow. Ot, krem i niewiele więcej. Zużyłam, zapomniałam.

Kremy pod oczy - Shiseido Ibuki i Sylveco Łagodzący  - wrzucam do jednego worka, bo i tu nie mam powodów, by się rozpisywać. Żaden z nich mnie nie zachwycił, obydwa niemiłosiernie podrażniły i spowodowały koszmarne łzawienie.

Włosy - Bumble and Bumble - odżywki Surf i ColorMinded - po raz kolejny bez zachwytu, mimo, że bardzo liczyłam na ich niewiarygodną moc sprawczą. Po Surf włosy były sianowate i pozbijane w strąki - ok, ja rozumiem beach look, ale nie do końca moje wyobrażenie o nim pokrywa się z tym, co na ten temat sądzi producent. ColorMinded również nie powalił na kolana. Włosy jak suche były, tak zostały, a niewiarygodny blask jakoś mnie nie oślepił. Szkoda.


MAC Pro Longwear Compact - I tu pokuszę się o małą dygresję - generalnie nie jest trudno zauważyć, że na tym blogu MACa jest bardzo dużo.  Czasami obawiam się, że wręcz za dużo. I to najczęściej w pozytywnym świetle.  Wynika to głównie z tego, że ja tą markę naprawdę szczerze uwielbiam.  Ale też nie podchodzę do niej bezkrytycznie - wręcz przeciwnie. Stawiam tym produktom ponad przeciętnie wysokie wymagania, bo wiem na co MACa stać. Dlatego też praktycznie każdy kosmetyk, który pojawia się na mojej półce bardzo dokładnie o wnikliwie testuję przed zakupem-czasami nawet kilka razy. Oczywiście mimo to zdarzają mi się wpadki, jak prezentowany jakiś czas temu tusz, ale jest tego naprawdę niewiele.  Bywa też tak, że decyduję się na zakup z czystej przekory, bo testy wypadają np. , 50/50 i wiem, że jest potencjał tylko trzeba znaleźć sposób, by go wydobyć. MAC ma też tą zaletę, że ceny nie są tak wybujałe jak w przypadku półki selektywnej, więc i ryzyko jest ciut mniejsze.Niestety, mimo, że rodzinę Pro Longwear bardzo sobie cenię, to akurat w tym przypadku trudno mi było o zachwyty. Compact wygląda na mojej skórze brzydko, podkreśla przesuszenia i włazi w pory. Nie pomogły żadne kombinacje ze sposobem aplikacji i pielęgnacją. Tym razem, mimo bardzo szczerej chęci zakupu tego podkładu, po prostu odpuściłam.

NEW IN -
W czerwcowych /kolejnych już nowościach/ sporo jest powrotów. Lotion złuszczający Clinique i Perfectly Clean od Estee to już klasyki w mojej pielęgnacji. Wracam zawsze i bez wahania.



Podobnie zresztą jak do Fix+ MACa, który latem stosuję często nawet zamiast kremu pod podkład. Wspaniale tonizuje skórę, świetnie nawilża i makijaż trzyma się na nim bez zarzutu.

Estee Lauder Double Wear Compact Powder - potrzebowałam pudru, który na lato zastąpi mi MACowego Sculpta, ponieważ ten zrobił się już nieco za jasny, poza tym, nie matowi skóry, co latem jest konieczne. Padło na DW, ponieważ teoretycznie świetnie sprawdza się również solo i niestety już teraz mogę śmiało stwierdzić, że jednak miłości z tego nie będzie. DW jest dla mnie stanowczo zbyt ciężki, widoczny na skórze i niestety nie matuje na tak długo, jak można byłoby przypuszczać. To jeden z niewielu produktów tej marki, do których z pewnością nie wrócę. Być może pojawi się szersza recenzja. Na pewno po wykończeniu go ponownie pokornie podrepczę do MACa.

Cartier Declaration L'Eau - moja absolutna miłość. Bardzo moja, wspaniała, świeża, lekka woda, z męskiej półki co prawda, ale osobiście jestem przeciwna takim podziałom - podobnie zresztą jak tym na wody letnie i zimowe. Nie ma w sobie dusznej słodyczy, której bez liku na kobiecych półkach, pełno w niej za to grejpfruta, cytryny, różowego pieprzu i drzewa cedrowego. Jej jedynym minusem jest koszmarnie słaba trwałość. Nawet od wersji L'Eau oczekiwałabym, że zdążę w niej chociaż dojechać do pracy. Kiepska trwałość przekłada się niestety na wydajność. Declaration ubywa w zastraszającym tempie.

Artego Rain Dance - szampon nawilżający wzbogacony o oleje. Co z tego wyniknie zobaczymy - markę bardzo lubię za jakość i normalne, jak na pro, ceny. Kupiłam go dopiero dzisiaj, trudno jest mi więc napisać o nim cokolwiek. Mam nadzieję, że zachwyci.

YR Lemon Basil - skusiłam się na ten żel wczoraj - zachwycił mnie zapach. Niestety pod prysznicem nie jest już tak kolorowo, ponieważ główny atut żelu jest ledwie wyczuwalny. Zdecydowanie bardziej urzekł mnie pod tym względem cytrynowy żel od The Body Shop, którego kompozycja zapachowa jest niemal identyczna. Po opróżnieniu tuby pewnie właśnie do TBS skieruję swoje kroki.


Rimmel - dwa maluszki Gimme Some of That i Rain Rain Go Away - ładne kolory, bardzo kusząca promocja, lakiery trwałe i szybko schnące. Jedyny mankament to lekko 'glutowata' /wybaczcie dosłowność/ konsystencja.


I wisienka na torcie, czyli prezent, który sobie zrobiłam od babci ;) Kolejna Mokobelle do kolekcji. Do dwóch gwiazdek na moim nadgarstku dołączyła srebrna rozeta. Mam ochotę na kolejne ;)

8 komentarzy:

  1. Niektóre kosmetyki, które zużyłaś również bardzo lubię :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Niektóre są fajne, Biotherm mnie tez nie zachwyca, podkład Sisleya o którym piszesz robił mi to samo, dobrze że to była próbka ;/

    OdpowiedzUsuń
  3. A mi się bardzo podobają kolorki lakierów!:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Lakiery z Rimmela wyglądają ciekawie ;)
    Przy okazji 400 fanka wita ;)

    OdpowiedzUsuń

Bardzo serdecznie dziękuję za każdy komentarz :)

/Jednocześnie zmuszona jestem niestety zastrzec sobie prawo do usuwania komentarzy zawierających wulgaryzmy, SPAM, czy pisanych jedynie po to, by umieścić w nich link, czy odnośnik niezwiązany z tematem postu/

You might also like:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...